EN

30.05.2022, 14:47 Wersja do druku

„Maria Stuart”, czyli Elżbieta Tudor

„Maria Stuart” Friedricha Schillera w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marzena Kuraś w portalu Teatrologia.info.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Tragedia Schillera, wystawiana przeważnie ze względu na kreacje aktorskie dwóch królowych, potężnych i silnych kobiet, których konfrontacja na scenie wydaje się zapewniać atrakcyjność i przyciągać publiczność, nie była na polskich scenach grana zbyt często.

Po raz pierwszy po wojnie pokazana została w 1955 właśnie w Teatrze Narodowym w reżyserii Władysława Krasnowieckiego z fenomenalną Ireną Eichlerówną w roli tytułowej. Jedną z głośniejszych i najważniejszych realizacji sztuki była, wyreżyserowana przez Erwina Axera w 1969 w Teatrze Współczesnym, realizacja z Zofią Mrozowską – Marią i Haliną Mikołajską – Elżbietą. Axer, uwspółcześniając język, grę, wymowę swej wersji scenicznej, zmienił zdecydowanie akcenty, tworząc główne postacie, zwłaszcza królowych, bliższe dzisiejszemu życiu i prawdzie psychologicznej niż Schillerowskiej wizji z XIX wieku. W 1974 Axer wystawił Marię Stuart, w swym ujęciu, z dużym powodzeniem graną na kameralnej scenie Akademietheater w wiedeńskim Burgu.

W polskim teatrze rola Marii Stuart, najczęściej pierwszoplanowa, ma długą tradycję. Występowały w niej między innymi Helena Modrzejewska, Maria Malicka, wspomniane już Eichlerówna i Mrozowska, Elżbieta Barszczewska czy Dorota Segda. Obecna inscenizacja przygotowana w Teatrze Narodowym, choć także postawiła na odtwórczynie głównych ról, nie zrezygnowała z ukazania sieci intryg i manipulacji dworskiego otoczenia Elżbiety, jednak reżyser niezbyt wnikliwego je potraktował, ale za to – zwłaszcza w pierwszej części – nieco nużąco.

Wiśniewski po raz kolejny wraca do dramatu Schillera ukazującego walkę o władzę, zakulisowe rozgrywki, ale także bezsilność tych, wydawałoby się, najsilniejszych. W 2008 zrealizował tę sztukę w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy, w 2015 wyreżyserował ją jako spektakl dyplomowy w łódzkiej Szkole Filmowej, w Teatrze Studyjnym, by teraz wystawić Schillerowską tragedię z aktorami warszawskiej sceny narodowej. I to właśnie aktorzy są najmocniejszą stroną tego ostatniego spektaklu.

Siłą sprawczą, będącą w tle przedstawienia, która gdzieś Wiśniewskiemu umyka, są uwarunkowania polityczne i społeczne ówczesnej Anglii. Brak tego historycznego kontekstu, determinującego wszystko, co się dzieje, powoduje zamęt i brak koherencji kolejnych scen. Poszczególne wątki się rwą, manipulacje i prowadzone gierki zaplątują, ogólnie wiadomo, że środowisku angielskiego dworu chodzi o wpływy, władzę i pieniądze, chociaż królowa Elżbieta – jak sama mówi – robi wszystko dla swojego ludu.

Sztuka przedstawia ostatni okres z życia szkockiej królowej. Wychowana na francuskim dworze, żarliwa katoliczka, przez prawie półtora roku była królową Francji, lecz gdy po śmierci męża wróciła do Szkocji, nie zrzekła się prawa do angielskiej korony. Jest to czas, gdy Anglia przeżywa trudne chwile rozdarta między protestantyzmem a katolicyzmem. By podkreślić w spektaklu przywiązanie szkockiej królowej do wiary katolickiej pokryto jej ciało licznymi tatuażami, w tym o chrześcijańskiej wymowie, umieszczonymi na cielistym opinającym trykocie. Nosi więc ona, niejako na sobie, znamię papistki i wyznawczyni rzymskokatolickiego kościoła. Walka stronnictw i dworskich koterii, w których więziona prawie 18 lat Maria też brała udział, trudna jest w spektaklu do rozszyfrowania. Nie ułatwia tego wybór tekstu (w świetnym zresztą przekładzie Jacka Stanisława Burasa) i nie zawsze dobrze słyszalne, mimo zastosowania mikroportów, kwestie, w tym również Marii Stuart (Wiktoria Gorodeckaja).

Spektakl właściwie już trwa, gdy publiczności wchodzi na salę i zajmuje miejsca. Na scenie siedzi w fotelu królowa Elżbieta I (Danuta Stenka), z nieczytelnymi napisami na twarzy, w długiej czarnej, błyszczącej sukni spływającej na podłogę, obok niej szkielet psa przypominający królewskie charty. Jak powie później Elżbieta – z życia na ziemi, które przeminie, nie pozostaje prawie nic.

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Prosta i surowa scenografia Mirka Kaczmarka zbudowana z trzech ścian muru – od strony prawej, z tyłu i z góry – to przestrzeń zamku królewskiego i miejsce więzienia Marii. Z tyłu umieszczona została jeszcze mała umywalka, w której członkowie królewskiej koterii z chęcią „umywają ręce”. Na scenie pojawi się również tylko kilka niezbędnych sprzętów i rekwizytów, które także grają w spektaklu, by całą sceniczną przestrzeń – powiększoną o dwa pierwsze rzędy – odstąpić aktorom. Zastosowane przez Kaczmarka rozwiązania scenograficzno-przestrzenne nawiązują do realizowanych już wcześniej z Wiśniewskim – Fedry w Teatrze Wybrzeże, czy Sonaty jesiennej w Narodowym.

Gdy widzowie zajmą już swe miejsca, Elżbieta wstaje i majestatycznym krokiem podchodzi do dość rachitycznego doniczkowego kwiatka, którego troskliwie dogląda, po czym znika. Już ten początek sugeruje, że to ona będzie postacią pierwszoplanową, a pokazany na wstępie emblematyczny obraz stanie się celnym skrótem przedstawienia.

Pierwsza scena przenosi nas do miejsca, gdzie przetrzymywana jest jej rywalka i kuzynka Maria. Dochodzi w niej do spotkania z Mortimerem (Karol Pocheć), który proponuje szkockiej królowej pomoc w zorganizowaniu spisku mającego uśmiercić Elżbietę. Wkrótce jednak zdradzi Marię i stanie się zaufanym królowej angielskiej.

W kolejnej odsłonie, rozgrywającej się na elżbietańskim dworze, na scenę wjeżdżają i wnoszone zostają meble. Opakowane zostały, niczym prace Christo i Jeanne-Claude, co powoduje, że stół, krzesła czy królewski fotel poszerzają swe znaczenie i są już nie tylko użytkowymi przedmiotami, ale stają samodzielnie funkcjonującymi obiektami scenicznymi. Przy nich i na nich rozgrywać się będą dalsze wydarzenia.

Centralne miejsce przy królewskim stole zawsze zajmuje Elżbieta, po jej prawej stronie hrabia Leicester (Mateusz Rusin), po lewej wielki skarbnik Wilhelm Cecil, baron Burleigh (Przemysław Stippa), natomiast sekretarz stanu Davison (Paweł Brzeszcz) kręci się jako służący, jak się wkrótce okaże, uzależniony od Cecila. Na królewskim dworze zjawiają się Georg Talbot (Jarosław Gajewski), zarządzający zamkiem w Sheffield, gdzie więziona była Maria Stuart, Mortimer, zamieszany w przygotowywany spisek, jak też francuski poseł (Marcin Przybylski), próbujący namówić królową do uwolnienia Marii. Cała ta dworska menażeria to pełnokrwiste, silnie zindywidualizowane postacie, co podkreślają także interesujące kostiumy Kaczmarka, będące nawiązaniem do współczesności. Najważniejsza jest jednak królowa Elżbieta, znakomicie grana przez Danutę Stenkę. Jej monarchini, choć musi odgrywać osobę mocną, zdecydowaną i władczą – już na wstępie nakazuje, by przy niej nie mówić o słabości kobiet – jak się okazuje jest pełna sprzeczności, niepewna, niepanująca nad namiętnościami, a decyzję o ścięciu szkockiej rywalki zostawia w rękach służalczego sekretarza stanu. Celnie oddaje to założony na wierzch, na męski strój – marynarkę i spodnie, rozcięte z przodu, by odsłaniać kobiece kolana – gorset, dość mocno sznurujący i trzymający w ryzach nie tylko ciało, ale też prawdziwe emocje i wewnętrzne rozdarcie Elżbiety. Jej zamiłowanie do roślin doniczkowych, których doglądanie i pielęgnację bardzo sobie ceni, wydaje się rekompensować jej trudne kontakty z otoczeniem.

W końcu relacje z roślinami są łatwiejsze niż z ludźmi. Jednak może także odnosić się do „wojny dwóch róż” i kultywowania tradycji Tudorów. Hrabiemu Leicester, do którego ma słabość, daje się namówić na spotkanie z Marią, które okaże się bolesne i bezcelowe. Idzie na nie zaraz po świetniej scenie z grającym Dudley’a Rusinem, kończącej się seksualnym zbliżeniem. Częściowo rozebrana, w samej marynarce i rajstopach, nie ma nic z królewskiej godności. Ta, jedna z lepszych, scen spektaklu jest starciem przede wszystkim między dwiema rywalizującymi kobietami. Obie aktorki – Gorodeckaja i Stenka – znakomicie odgrywają tę scenę spotkania, będącą walką na słowa, w której ostatecznie dochodzi do rękoczynów, a która w rzeczywistości nie zaistniała. Elżbieta Stenki, starająca się początkowo zapanować nad złymi emocjami, nie wytrzymuje napięcia i ujawnia swe poczucie upokorzenia, zazdrość i potrzebę zemsty. Szkocka królowa nie jest z kolei kruchą, błagającą o życie osobą. Gorodeckaja – od spokojnej, zdystansowanej próby porozumienia się z kuzynką, do pełnej nienawiści wykrzyczanej przez Marię Stuart wściekłości – tworzy postać walczącą do końca o swe życie. Jest mężna, momentami wręcz heroiczna, ale jednocześnie, nie panując nad emocjonalnym rozedrganiem, pluje Elżbiecie w twarz.

fot. Krzysztof Bieliński

Intrygująca jest wizja Wiśniewskiego ukazania Mortimera jako katolickiego fanatyka, u którego – jak w tekście do programu pisze Tadeusz Zatorski, cytując niemieckiego krytyka literackiego Dietera Borchmeyera – „purytańsko tłumiona seksualność znajduje sobie zastępcze zaspokojenie w ekstazie katolicko-sakralnej zmysłowości”. Do miejsca, gdzie więziona była Maria Stuart, wjeżdża kolorowy ołtarzyk z Matką Boską, a Mortimer – z gołym torsem, w koronie cierniowej na głowie i napisem na plecach I.N.R.I. – jako postać Chrystusa gwałci szkocką królową, by za chwilę ją ukrzyżować, niczym ofiarę składaną na ołtarzu. Wydaje się, że reżyser zrezygnował z przywołania sceny spowiedzi Marii, będącej oczyszczeniem jej sumienia, gdyż wolał pokazać ją jako ofiarę, i to nie tyle jej kuzynki Elżbiety, co politycznych rozgrywek, intryg, nieuświadomionych lęków i kompleksów dworskiego otoczenia angielskiej królowej. Karol Pocheć zagrał Mortimera, wykorzystując rozległą skalę swych aktorskich możliwości – od zrównoważonego, chłodnego gracza chcącego uwolnić Marię, poprzez cynicznego poplecznika Elżbiety, po maniakalnego wręcz szaleńca, przeistaczającego się w Jezusa.

Także każda z pozostałych dramatis personae jest kreacją wartą wspomnienia. Dudley, hrabia Leicester Marcina Rusina, to luzak i cynik świetnie radzący sobie w dworskich konfrontacjach i przebiegle kluczący między dwiema królowymi. Komicznie wygląda w przykrótkiej kurteczce z kołnierzykiem z misia i takiego, tragikomicznego, świetnie gra. Cecil, baron Burleigh Przemysława Stippy, to swoista kreatura. Aktor tworzy portret serdecznego, ciepłego przyjaciela Elżbiety, który, gdy coś jest nie po jego myśli, przeistacza się nagle w bezwzględnego okrutnika dążącego do celu po trupach. Świetne kreacją tworzą Wiesław Cichy, strażnik Marii, czy francuski poseł – Marcin Przybylski. Talbot, hrabia Shrewsbury w interpretacji Jarosława Gajewskiego jest człowiekiem prawym i sprawiedliwym, postacią prostolinijną i przejrzystą. Wszelkimi sposobami – spokojną argumentacją i krzykiem – stara się przekonać królową, jak wielkim błędem będzie podpisanie przez nią wyroku na Marię Stuart.

Prawie mu się to udaje, ale niestety zjawia się za późno i przebiegły Cecil wydziera dokument od królewskiego sekretarza. Następuje scena zamykająca Schillerowską tragedię, popisowa scena Gorodeckiej, w której przychodzą po Marię, by zabrać ją na ścięcie. Rozebrana zostaje z kostiumu, który cały czas do tej pory nosiła na scenie, a który symbolizował jej kobiecość, królewskość i odwołania do współczesności. Była to specyficzna szafirowa suknia na ramiączkach, od góry przypominająca kobiecą halkę, z tyłu z długim – niczym królewskim – trenem, przewiązana dresową bluzą, do tego szpilki na grubej podeszwie. Na śmierć ubrano ją w czerwoną błyszczącą suknię, identyczną w kroju jak czarna suknia Elżbiety, którą teraz angielska królowa znowu założy. Zdenerwowana początkowo Maria, z nierozłącznym atrybutem współczesnej kobiety – sporą torebką – gdy w końcu odnajdzie w niej spisany testament i papierosy, zacznie jednego zachłannie palić i, uspokojona, przez chwilę znakomicie zagra wielką królową, która z godnością przyjmuje wyroki losu. Jeszcze łapczywie wgryzie się w wyjęte z torebki jabłko – „zakazany owoc”, zaciągnie się papierosowym dymem, lecz gdy będą chcieli zabrać ją na miejsce ścięcia jednak zacznie krzyczeć, wierzgać i wyrywać się.

Dostojna królewskość rozpłynie się zdominowana przez ludzki lęk. Gorodeckaja fenomenalnie zagrała tę scenę, będąc jednocześnie królową i zwyczajną przerażoną kobietą.

Pierwszoplanową rolę w swej inscenizacji reżyser powierzył Stence i to ona domyka spektakl w koncertowo zagranej niemej, wszystko mówiącej scenie. Opuszczona, pełna obaw i lęków stoi samotna na scenie w swej czarnej sukni. Przerażonym wzrokiem wodzi dookoła, ale powoli na jej twarzy zaczyna malować się spokój i zadowolenie. Jest królową.

Maria Stuart Wiśniewskiego to kameralny, psychologiczny dramat utrzymany w postmodernistycznej estetyce z dużą dozą przemocy i brutalności, z charakterystycznymi dla reżysera odwołaniami do teatru Warlikowskiego. Jego inscenizacja, o pesymistycznym wydźwięku, budowana ciemnymi i ponurymi obrazami, jest trudna w odbiorze. Bezwzględne i chore mechanizmy władzy niszczą wszystko, wszyscy są przegrani. Aktorzy jednak są nie do pokonania, sztuka aktorska wygrywa.

Tytuł oryginalny

„MARIA STUART”, CZYLI ELŻBIETA TUDOR

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Marzena Kuraś

Data publikacji oryginału:

26.05.2022