„Cud, że jeszcze żyjemy” na podstawie Thorntona Wildera w reż. Marcina Hycnara w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze Dla Wszystkich.
Pełna sprzeczności, groteskowo–absurdalna sztuka „The Skin of Our Teeth” autorstwa Thorntona Wildera z 1942 roku obecnie rzadko jest wystawiana na naszych i zagranicznych scenach. Swego czasu była wielce popularna, a dramaturg napisał ją w konkretnym, historycznym momencie, w czasie drugiej wojny i ku pokrzepieniu serc. Współcześnie może stanowić jedynie ciekawostkę z epoki, choć jej igranie z ustalonymi konwencjami teatralnymi wciąż robi wrażenie. Ekspresjonizm, farsa, burleska czy satyra, komediodramat, nawet elementy wodewilu – wszystko w niej znajdziemy. Wariacje na temat trzech katastrof, głównie prehistorycznych (ale też indywidualnych), które czwórka najbliższych sobie osób musi przetrwać, aby odbudować ludzką społeczność, przeplatają się z drugą płaszczyzną narracji tej trzyaktowej sztuki. Losy rodziny Antrobusów i perypetie zespołu teatralnego, wystawiającego sztukę o owej Wiecznej Rodzinie i zdolnościach homo sapiens do przetrwania kataklizmów są tu najważniejsze. Tekst powstał ponad 80 lat temu, jednak reżyser spektaklu, nowy dyrektor do spraw artystycznych Teatru Współczesnego Marcin Hycnar uważa, że wciąż wydaje się aktualny. Pytanie czy widz ma podobne zdanie – znajdzie w dziele Wildera komentarz do obecnej sytuacji Europy i świata?
Marcin Hycnar sam przyznaje, że lubi eksperymentować ze sztukami i do płaczu, i do śmiechu. Tak określa swoją najnowszą realizację, nagrodzoną w 1943 roku Pulitzerem tragikomedię „The Skin of Our Teeth”. Spektakl był już wystawiany w naszym kraju, ale w innych okolicznościach i pod innym tytułem.
Bohaterami sztuki Thorntona Wildera są Antrobusowie – Maggie i George, poślubieni „zaledwie” 5000 lat temu oraz dwójka ich dzieci, Gladys i Henry (bystra dziewczyna i nieznośny jak Kain syn). Obok nich wiecznie narzekająca, ale jakże seksowna pokojówka Sabina. Niezniszczalna (jak długo – czyżby wiecznie?) rodzina cudem unika jednej katastrofy za drugą, od czasów starożytnych do współczesności. Jednak musi zrobić wszystko, by pokonać lodowiec, powódź i wojnę. Ponadto wewnątrzrodzinne zadrażnienia i rany, małe i wielkie żale. Wilder nieustannie przypomina nam, że teatr jawi mu się jako uniwersalna metafora albo gra pełna absurdów. Nie traci dziecięcej wesołości, gdy wprowadza prehistoryczne zwierzęta do salonu w New Jersey, a pani Antrobus wkłada w usta pytanie: „Czy wydoiłaś mamuta?”. Co jakiś czas burzy tę rzeczywistość i aktorzy wychodzą, aby ponarzekać na swoje role lub trywialność czy niezrozumiałość dramatu. Jak obecnie sprawdza się opisany przez niego chaos, zestaw archetypów lub pogląd na rolę kobiety domatorki lub kusicielki? Raczej słabiutko. I nie pomaga nowe, bardzo dobre, uwspółcześnione tłumaczenie tekstu autorstwa Bartosza Wierzbięty. Nie pomaga również profesjonalne podejście, entuzjazm i wysiłki aktorów, którzy przecież nie wydobędą ze scenariusza tego, czego w nim nie ma… . Spektaklowi brakuje witalności, jest długi i nużący. Nawet jeśli nie podzielam w pełni optymizmu co do zdolności ludzi do przezwyciężenia globalnej katastrofy, nie to jest wadą inscenizacji. „The Skin of Our Teeth” straciła aktualność, jej czas minął i nie warto (chyba) do niej wracać. Trzeci akt tak bardzo wpada w szekspirowski ton, tragiczny w każdym calu, że aż wstyd nawet delikatnie się uśmiechnąć. Gryzie się to wszystko ze sobą i nie wnosi żadnej głębi, żadnej nowej myśli. Mimo to doceniam deterministyczną wizję autora i jego niewinną destrukcyjność, przesiąkniętą zaskakującym humorem. I aktorskie kreacje, które nie mają szans błyszczeć tak bardzo, jak zwykle. Dowcipna, chytra Sabina w ujęciu Barbary Wypych łączy odurzający urok z narastającą desperacją (również w roli aktorki). Joanna Jeżewska czyli pani Antrobus zaraża stoickim spokojem, bawi groteskowym podejściem do różnorakich sytuacji i epok. W pana Antrobusa wciela się Mariusz Jakus. Postać niejednoznaczna, pokręcona, zmienia się w czasie kolejnych aktów, dojrzewa. A Jakus umiejętnie broni racji swego bohatera. Podobnie jak jego zadziwiający syn Henry – Kain. Przemysław Kowalski dobrze oddaje jego złożoną osobowość. Monika Pawlicka czyli Gladys potrafi wzbudzić sympatię widzów, choć trudno wycisnąć więcej z takiej roli. Podobnie trudne zadanie mają Agnieszka Suchora, Marcin Bubółka, Szymon Roszak, Mariusz Ostrowski i Dariusz Dobkowski – jednak mimo wszystko „jakoś” sobie radzą. Tak jak Monika Kwiatkowska, Kinga Tabor oraz Piotr Bajor.
Dobrze współgra z przyjętą, groteskowo–kabaretową konwencją bardzo zmyślna scenografia Martyny Kander i wręcz przezabawne, godne uwagi kostiumy autorstwa Anny Adamek oraz muzyka Mateusza Dębskiego. Pomysłowe projekcje video Jagody Chalcińskiej i udany „występ telewizyjny” Wojciecha Malajkata zapowiadają coś smakowitego. Ale na zapowiedziach się kończy, niestety.
Myśląc o lepszych inscenizacjach, czekam na kolejne spektakle, z niecierpliwością i nadzieją. Marzą mi się ciekawsze adaptacje, poważne albo zabawne, oparte na klasyce bądź najnowszych dramatach. W nich będą mogli pokazać swe umiejętności znamienici aktorzy warszawskiego Teatru Współczesnego, ciesząc oko i ucho publiczności.