EN

20.12.2021, 11:52 Wersja do druku

Małgorzata Treutler. "Grubawa blondyna z sygnetem na palcu". Wspomnienie

Zbliża się kolejna rocznica urodzin Małgorzaty Treutler (21 XII 1945 – 17 VII 2013). Spotkaliśmy się w Teatrze Na Woli w roku 1980, to był początek długiej (czasem wyboistej) wspólnej drogi. W roku 1980 byłem asystentem reżysera Jana Kulczyńskiego - przygotowującego „Fantazego” Juliusza Słowackiego. Tytułową postać grał Tadeusz Łomnicki, autorką scenografii była właśnie Małgorzata Treutler, już wtedy wzięty scenograf.

fot. Waldemar Matuszewski

Premiera „Fantazego” miała miejsce w marcu 1980 roku, a już w październiku daliśmy wspólny spektakl w tym samym Teatrze Na Woli - premierę mojego spektaklu dyplomowego (pod opieką pedagogiczną Tadeusza Łomnickiego) „Sędziów” i „Klątwę” Stanisława Wyspiańskiego w Jej scenografii. Później zrealizowaliśmy jeszcze kilkanaście spektakli, wiele jest wspomnień i anegdot.

Po śmierci Małgosi powstał pomysł wydania wspomnień ludzi Teatru o tej wspaniałej artystce i niezwykle barwnej postaci. Udało mi się zgromadzić ich kilka i samemu kilka popełnić. Dziś dajemy pierwszeństwo reżyserowi Janowi Kulczyńskiemu (1931 – 2015) – to przy nim Małgorzata Treutler debiutowała w Warszawie, i przez całe życie przyjaźniła się z nim. Profesor Kulczyński wtedy nadesłał tekst zatytułowany „Grubawa blondyna z sygnetem na palcu”.

Był rok 1973. Dyrektor Teatru Ludowego przy ulicy Puławskiej w Warszawie – Jan Kulczyński - postanowił sięgnąć po sztukę Wojciecha Bogusławskiego zatytułowaną „Izkahar, król Guaxary”, opowiadającą o najeździe hiszpańskich konkwistadorów na Peru.

Siedziałem w swoim dyrektorskim gabinecie i wymyślałem kształt przyszłego przedstawienia o królu Guaxary, kiedy weszła sekretarka. Zamknęła drzwi za sobą i powiedziała: - Przyszła jakaś grubawa blondyna z sygnetem na palcu i mówi, że chce z panem mówić. – Jakaś taka z sygnetem? Blondyna grubawa? Niech wejdzie.

Weszła i lekko fingując pewność siebie powiedziała: - Jestem uczennicą profesora Andrzeja Stopki.

Przy pomocy zdziwionego „O!” wyraziłem niezbyt szczere zainteresowanie osobą nauczyciela przybyłej, po czym dość niemądrze dodałem: - Stopka? Znaczy Kraków?

- Kraków – potwierdziła. -

Scenografia? - Scenografia.

– Ma pani jakieś swoje prace, żeby pokazać?

– W sekretariacie zostawiłam.

– Niech pani przyniesie. Wyszła i wróciła ze sporych rozmiarów teczką.

– To do Witkacego – powiedziała. Otworzyła teczkę i BUCHNĘŁO KOLOREM!

– Jasna cholera! – pomyślałem – ale wspaniała kolorystka! – i już wiedziałem, że to jest to, czego szukam dla „Izkahara”. – Jak pani się nazywa?

– Małgorzata Treutler.

– A ten sygnet?

– To de Traubenberg.

– Znaczy urdeutsche Stadt Krakau, Franz Joseph der Erste, Gott erhalte unser Keiser, unser Landt?

– Zgadzam się – powiedziała.

– A więc, droga pani Małgosiu de Traubenberg Treutler, robi pani ze mną natychmiast, czyli sofort „Izkahara, króla Guaxar” autorstwa Wojciecha Bogusławskiego. Właśnie zastanawiałem się, kto by mi zrobił takie kolorowe, osiemnastowieczne kostiumy indiańsko-indyjskie, jakie tu pani widzi na okładkach dwóch tomów monografii Zbigniewa Raszewskiego o ojcu sceny narodowej. Zrobi mi pani cos takiego?

– O Jezu! – odpowiedziała.

– Bo widzi pani, to jest sztuka, trochę opera, trochę śpiewogra, krótko mówiąc singspiel o najeździe Rosjan na Polskę w 1792 roku. Pan Wojciech, pewnie ze względu na wymóg dobrego smaku charakterystyczny dla tamtej epoki (cenzury bać się nie musiał, bo rzecz wystawiał we Lwowie, czyli u nas w Austrii) posłużył się kamuflażem, że to niby nie Rosja napada na Polskę, tylko Hiszpanie na Peru. Dziś, w dobie telewizyjnej dosłowności mało komu ten kamuflaż chciałoby się rozszyfrowywać, więc zaczniemy od tych Peruanów takich, jak ich osiemnastowieczny teatr przedstawiał, a potem będziemy w kostiumach i dekoracjach ujmować tej peruańskości a będziemy im dodawać elementy polskie z zasobu najoczywiściej polskiej ikonografii narodowej. Rzecz skończymy ognistym krakowiakiem „pódźwa wszyscy do Kościuszki”. Ruskich nie będziemy dodefiniowywać, niech sobie zostaną Hiszpanami, bo cenzura i tak by nam tego nie puściła, a ludzie się i tak domyślą, w miarę jak pani, kochana pani Małgosieńko, będzie dodawała te polskie elementy. No to co? Robimy?

Powtórzyła: „O Jezu!” i zrobiła. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że tak wspaniale wypadnie. Szykowała się bomba! I bomba się zrealizowała. Ale inna. Nie taką, jak się szykowała. (…) Wprawdzie pan cenzor, który zawsze zjawiał się na generalnej próbie w otoczeniu młodzieży przyuczonej do cenzurowania, nic przeciwko przedstawieniu nie miał, ale urzędnicy z Wydziału Kultury Stołecznej Rady Narodowej mieli. Po generalnej zebraliśmy się w moim gabinecie w następującym składzie: Przestraszony z Wydziału Kultury i my, odważni, czyli Staś Marczak Oborski, kierownik literacki teatru, Małgosia i ja. Poprosiłem Małgosię o uczestniczenie w tej rozmowie, bo miałem naiwną nadzieję, że może Przestraszonemu łyso będzie w obecności autorki masakrować elementy scenograficzne, jasno określające, kto został przez tych Hiszpanów najechany. Broniliśmy jak lwy każdej korony skopiowanej z grobowców Kazimierza Wielkiego i Jagiełły, broniliśmy generalskiego wężyka na rękawie kościuszkowskiej sukmany, broniliśmy każdej kosy w rękach ludu, który na wyspie Guaxary w końcu – jak to u miłego pana Bogusławskiego – zwyciężał najeźdźców i – jak to u miłego pana Bogusławskiego – darowywał konkwistadorom ich niecne przewiny. Próbowaliśmy argumentować, że nie ma przecież ani w tym, co napisał ojciec sceny narodowej, ani w tym co zainscenizował teatr, najmniejszego nawet akcentu antyradzieckiego, a są tylko akcenty propolskie. Na próżno.

Przestraszony, jak to przestraszony był nieustępliwy. Walnął się w czoło i spytał: - Co wy durniów udajecie? – po czym wygłosił twierdzenie: - Przecież wszystko, co jest propolskie, jest automatycznie antyradzieckie!” A na to Staś Marczak, uroczy jąkała: - Tttym stwierdzeniem wpipipisał się pan złotymi zgłoskami do księgi popolskich papatriotów”. A Małgosia dobiła Przestraszonego argumentem z dziedziny estetyki: - Szkoda, bo to było ładne.

Później modelator teatralny zrywał z baldachimu rozpiętego nad tronem króla Izkahara orzełki, które Małgosia skopiowała z baldachimu osłaniającego tron Stanisława Augusta. (…) Jeden z orzełków zdartych z baldachimu króla Izkahara stoi od blisko czterdziestu lat na mojej półce z książkami i jest bardzo drogą mi pamiątką po niezwykłej przygodzie, jaką było moje pierwsze spotkanie z jedną z NAJWIĘKSZYCH POLSKICH ARTYSTEK TEATRU, której debiut warszawski został tak brutalne poharatany.

Pa! Małgosiu! Zaprojektuj im tam w górze jakąś ładną scenografię!

Źródło:

Materiał nadesłany