„Piekło – Niebo” Marii Wojtyszko w reż. Jakuba Krofty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Teatrze Dla Wszystkich.
Pocieszna, familijna opowieść w Teatrze Narodowym? Czemu nie. Z tym że przedstawienie Jakuba Krofty tylko udowadnia, że do repertuaru TN ostatnio wpada raz to, raz tamto.
Wypada więc pogratulować wygranej Janowi Klacie, rzecz jasna z nadzieją, że jako dyrektor Narodowego nie pogruchota tej sceny zbyt mocno, bo przecież cztery lata jego szefowania naszemu drugiemu najważniejszemu teatrowi, czyli Staremu, były dość kuriozalne. I królewskie miasto nigdy do punkowego reżysera tak do końca się nie przekonało. Ciekawe, jak będzie teraz.
Ale zostawmy przyszłość. Na razie żegna się z nami dyrektor Jan Englert. A czekając na jego „Hamleta”, dajmy jeszcze szansę mniejszym sprawom.
Raczej nikt się nie spodziewał, że w repertuarowym miszmaszu Narodowego znajdziemy opowieść familijną, łatwą w konstrukcji i z morałem. Czy to przejaw tak latami deklarowanego przez Englerta eklektyzmu? Pewnie sztukę Marii Wojtyszko wolałbym zobaczyć w konkretnym teatrze młodzieżowym i nie zastanawiać się nad tym, czy scena TN ze swoim nurtem poważnych tytułów to dla niej miejsce najwłaściwsze. Jednak jest też tak, że z narodowego afisza chętnie zachowam w głowie właśnie tę opowiastkę. Być może to akt desperacji.
„Piekło–Niebo” niczego nie udaje. Jest dokładnie tym, czym jest, i nie rości sobie pretensji do wypowiedzi wagi ciężkiej. Ot, urocza historia o młodej matce, didżejce Daje Radę, która za szybko staje przed obliczem świętego Piotra i potem już tylko szuka forteli, by wrócić do zrozpaczonego synka; zresztą pyskata do przesady, nie jest specjalnie powstrzymywana ani przez Boga, ani przez Lucyfera, którzy u Wojtyszko i Krofty ukazują wobec ludzi wyłącznie serdeczne usposobienie.
I nie jest przecież tak, że spektakl ten ogląda się jak majstersztyk z gatunku teatru dla każdego (powyżej dziesięciu lat). Brakuje tu nieco reżyserskiej odwagi, niektóre fragmenty aż się proszą, by Krofta sprytniej spiął je jednym rytmem, a nie tylko dostawiał jeden do drugiego, i nie wszyscy w obsadzie radzą sobie z grą z przymrużeniem oka. Ale liczy się coś innego. To przedstawienie, które przy całej swej prostocie, zamierzonym kiczu i zgrywie słownym – cytaty z Dantego czy z Paktofoniki wybrzmiewają tu na równi – domaga się kilku minut refleksji nad życiem. A może jest jakąś lekcją teologii? Naiwne, lecz cały kłopot w tym, że co najmniej pięć wcześniejszych premier Narodowego nie mówiło wiele o czymkolwiek, mając jako wsparcie nawet największą literaturę. Dziwny los, diabelski chichot?
No i gratulacje dla Piotra Grabowskiego, który jako znudzony Bóg najchętniej grałby w Scrabble’a, i dla Pawła Paprockiego w roli Belzebuba, który bardzo, bardzo chce, by nikt nie brał go za tępaka.