EN

26.03.2021, 10:59 Wersja do druku

Lido, słoń i statek podwodny

„Cosi fan tutte” Wolfganga Amadeusza Mozarta w reż. Jerzego Stuhra w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Wiesław Kowalski w portalu Teatr dla Wszystkich.

fot. Marek Korneluk

„Cosi van tutte” to arcydzieło Mozarta, z którym reżyserzy mierzą się raczej ze zmiennym szczęściem. Ostatnia inscenizacja Marka Weissa w Operze Bałtyckiej i Warszawskiej Operze Kameralnej nie należała do szczególnie udanych. Natomiast mogło zachwycić osiągnięcie inscenizacyjnej harmonii w dozowaniu dowcipu i humoru dzięki Jitce Stokalskiej w realizacji przygotowanej na scenie Polskiej Opery Królewskiej. Trudno znaleźć powody, dla których po to właśnie dzieło sięgnął Jerzy Stuhr w Operze Krakowskiej, albowiem koncepcja reżysersko-inscenizacyjna wydaje się być w tym przypadku chybiona, tak samo jak próby uwiarygodnienia historii, w której przez dwie godziny kobiety muszą udawać, że nie rozpoznają w przebranych młodzieńcach swoich prawdziwych kochanków, pragnących w ten sposób sprawdzić wierność wybranek swojego serca. Oczywiście w finale dochodzi do demaskacji, albowiem rezolutne panie ulegają swym nowym amantom, jednak mężczyźni okazują się być wspaniałomyślni i decydują się na wybaczenie w myśl tytułowego powiedzenia, że „tak czynią wszystkie”. Zastosowana przez Stuhra egzotyka, która czyni z Gugielma (Michał Kutnik) i Ferranda (Adam Sobierajski) arabskich szejków, przybyłych w konkury na słoniu, bardzo rzadka bywa zabawna, choć śpiewacy próbują ruchem czy gestem nadać swoim bohaterom choć odrobinę charakterystyczności. Nie jest to jednak ten rodzaj wyrazistości, który chciałoby się oglądać w operze buffo.

Tak modne i popularne w XVIII wieku fabuły oparte na komediowych przebierankach i intrydze wynikającej z zamiany ról, dzisiaj wydają się już na tyle absurdalne i pozbawione jakiejkolwiek logiki, że trzeba w nie umiejętnie tchnąć nowe życie, by nie irytowały swoim brakiem życiowego prawdopodobieństwa. Reżyser musi znaleźć ekwiwalenty sceniczne dla tego wszystkiego, co zawarte jest w znakomitej muzyce Mozarta, a co będzie nośnikiem wszystkich namiętności, słabości i rozterek zakochanych bohaterów, całej tej miłosnej nastrojowości, która się dzięki gwałtownym emocjom i opętaniu zazdrością w nich rodzi, jednocześnie na tracąc niczego z uczuciowej subtelności pojawiającej się w konwencji poszukiwania w opowieści również i elementów o poetyckim obliczu. Zabawa jaką proponuje Jerzy Stuhr, inscenizując libretto mało wyrafinowanymi pomysłami wynikającymi z przeniesienia akcji na weneckie Lido, w efekcie jest w tym przedstawieniu pustą ornamentyką, z której tak naprawdę niewiele dla wymowy, czy nawet samego przebiegu fabularnego dzieła wynika. Wygląda to w ten sposób, przynajmniej w pierwszym akcie takie działania dominują, że kiedy soliści śpiewają, najczęściej frontem do widowni, w tyle sceny pojawiają się chórzyści i wykonują krótkie etiudy, odwołujące się do czynności plażowiczów, odpoczywających nad włoskim morzem. I tak anonimowe postaci wędrują od kulisy do kulisy, do tego w dość powolnym tempie, coś udając, tyle że nie bardzo wiadomo w kontekście prowadzonej intrygi po co i dlaczego. Można by te działania drugiego planu przyrównać do elementarnych zadań aktorskich, tyle że na krakowskiej scenie wykonywanych bez przekonania, temperamentu i żadnego uzasadnienia. Towarzyszy temu raczej śmiertelna powaga, niż budowanie jakiegokolwiek dystansu czy anturażu nasyconego komizmem. Nie odniosłem wrażenia, by poszczególne elementy tej inscenizacji były z sobą w korelacji i stanowiły jakąś jednorodną i spójną całość. Również z samego faktu przeniesienia akcji w dość nieokreślone czasy niewiele wynika. W konsekwencji spektakl Jerzego Stuhra i jego podejście do materii samego dzieła można uznać za mocno zachowawcze, by nie rzec anachroniczne. Z samych prób uwspółcześniania, pochodzących zresztą z różnych teatralnych estetyk i kanonów, również tych wykorzystujących atrybuty przynależne czasom pandemii, będących zaledwie niewiele wnoszącymi do treści modyfikacjami, nie da się stworzyć widowiska lekkiego, iskrzącego dowcipem i humorem, jednocześnie intrygującego psychologią zagadkowych relacji damsko-męskich.

Muzyczna strona spektaklu była dość wyrównana, choć w warstwie wokalnej pozbawiona jakichś szczególnych olśnień. Soliści, poza Agnieszką Cząstką-Niezgódką (Dorabella) i Sebastianem Marszałowiczem (Don Alfonso), nie wychodzą poza poprawność, nie tworzą też postaci, które by dłużej zapadały w pamięci.

Tytuł oryginalny

Lido, słoń i statek podwodny

Źródło:

Teatr dla Wszystkich