EN

27.11.2023, 14:09 Wersja do druku

Letnie warsztaty przemocowe

Za oknem już prawie zima, a ja wciąż myślę o lecie. Wspominam lipcowe warsztaty teatralne poświęcone przemocy, które odmieniły moje życie. Pisze Marek Kochan w felietonie dla „Teatrologii.info”.

Miejsce było wybrane znakomicie. Jakiś trochę zapuszczony hotel na odludziu, skryty w lesie, nad wielkim jeziorem, niemal pustym, jeśli nie liczyć ośrodka kolonijnego na przeciwległym brzegu, oddalonego na tyle, żeby nawet okropne wrzaski kąpiącej się przy pomoście dzieciarni dolatywały tylko jako cichy szmer trzmieli.

Catering był bez zarzutu, a przepis na pasztet z suszonych larw, który dostałem od hotelowego kucharza, wykorzystałem zaraz po powrocie. Pasztet, który sam zrobiłem według tej receptury, zrobił furorę wśród wszystkich mieszkańców naszego squotu, a ja w nagrodę mogłem zaprojektować nową etykietę do koktajli Mołotowa szykowanych na najbliższą manifestację w obronie demokracji, a także ominąć dwie kolejki sprzątania wychodka.

Warsztaty, poza częścią merytoryczną, były oczywiście jedną wielką balangą. Alkohol mogliśmy tanio kupować w pobliskim sklepie, a inne chemiczne wspomagacze niezbędne podczas aktywności integracyjnych dowozili nam do hotelu usłużni sprzedawcy z najbliższego miasta powiatowego.

Pogoda dopisała, było ciepło i słonecznie. Ci, którzy po całodniowych zajęciach i całonocnych spotkaniach inicjacyjno-integracyjnych byli w stanie dowlec się rano do pomostu, próbowali nawet kąpieli. Ktoś raz wypłynął na środek jeziora i zerwał tam pęk nenufarów, aby wręczyć je swojej partnerce, jak pan Toliboski z Nocy i dni. Scena była romantyczna, ale oczywiście po powrocie został zhejtowany, bo nenufary są podobno pod ochroną. Poza tym obyło się bez większych ekscesów.

Program całych warsztatów był dopracowany w szczegółach. Umiejętnie łączył teorię z praktyką. Organizatorzy dobrali też starannie grono uczestników tak, żeby nie było tam osób przypadkowych. Cały projekt był finansowany z rozwojowych funduszy europejskich, chodziło o to, by go dobrze wykorzystać, żeby wiedza nakapywała tam, gdzie będzie najbardziej użyteczna, gdzie najwięcej może z tego wyrosnąć. Żeby się zakwalifikować na warsztaty, najpierw trzeba było wypełniać długie kwestionariusze. Potem, po pierwszej selekcji, wybrani do kolejnego etapu musieli jeszcze przejść trudną rozmowę weryfikacyjną, sprawdzającą ich postawę ideologiczną. Gdy w końcu przyszło majlem powiadomienie, że się dostałem, poczułem się jak część kulturalnej elity – ludzi wybranych, którzy będą decydowali o przyszłości polskiego teatru. I słusznie. Jak się potem okazało, wśród uczestników najwięcej było reżyserów, oczywiście sporo aktorów, parę osób z teatralnych działów PR i administracji (w tym aż pięć związanych z pionami finansów w teatrach), trafiło się po dwóch scenografów i kompozytorów. Ja byłem bodaj jedynym człowiekiem spoza teatru, za to z odpowiednim CV. No i oczywiście miałem słuszne poglądy, którymi się wylegitymowałem podczas rekrutacji.

Jak wiadomo przemoc jest ważnym zagadnieniem we współczesnym teatrze, jego integralną częścią. Właściwie trudno sobie dziś bez niej teatr wyobrazić. Bez przemocy nie ma arcydzieł – ta myśl przewijała się tam wielokrotnie. Warsztaty były właśnie po to, by poszerzyć wiedzę wszystkich ludzi tworzących teatr na temat tego tak ważnego dziś zagadnienia.

Trudno, żebym tutaj, na swoim blogu, dokładnie opisywał czy nawet streszczał wszystkie zajęcia z tygodniowego pobytu nad jeziorem. Ale mogę podzielić się garścią impresji na temat tego, co zrobiło na mnie największe wrażenie, co najlepiej pamiętam jeszcze teraz, po kilku miesiącach. I co spowodowało we mnie przemianę, zadecydowało o ścieżce, którą potem wybrałem.

Oczywiście największą gwiazdą warsztatów był legendarny reżyser Kryspin Pulpa, który jest postacią ikoniczną, jeśli chodzi o teorię i praktykę teatralnej przemocy. Podzielił się on szczodrze swoimi głębokimi przemyśleniami na temat tego, dlaczego reżyser ma prawo pomiatać aktorami czy pracownikami technicznymi w imię sztuki i wylewać na nich swoje frustracje. Mówił też dużo o tym, jak zapewnić sobie milczenie ofiar i długoterminową bezkarność, jak wykorzystywać w tym celu swoją pozycję i czołobitną postawę krytyków, uprzednio zblatowanych podczas nocnych popijawek i orgii. Pulpa nie poprzestał na ogólnikach, dał też uczestnikom próbkę swoich możliwości. Najpierw przez dwie godziny, wyzywając nas po uprzednim zorientowaniu się, kto kim jest, tak, by te bluzgi najmocniej raniły i niszczyły ofiary. Faktycznie, po pięciu minutach wyzwisk kierowanych pod moim adresem czułem się jako ostatnia szmata do podłogi – reżyser pokazał tu artyzm najwyższej próby. To jednak było tylko preludium. Potem dostaliśmy pięciogodzinną próbkę tzw. przemocy bleblaniem: reżyser Pulpa wygłosił niekończący się monolog, którego szeroko rozumianym tematem był on sam i jego życie, jego liczne fobie i idiosynkrazje. W czasie tego monologu pijany w sztok partner Pulpy i zarazem jego bliski współpracownik chodził po sali, bekał i obficie raczył uczestników swoim kwaśnym oddechem. Musieliśmy wytrzymać to wszystko w nabożnym skupieniu, bez kolacji, prawie do północy, a kto się choćby tylko wiercił albo próbował zasnąć, był natychmiast wyzwany od najgorszych i straszony wyrzuceniem z warsztatów. To było mocne, przez cały czas miałem ciary. Pulpa jest naprawdę Mistrzem!

Swoistym uzupełnieniem do pogłębionych intelektualnie zajęć Kryspina Pulpy były warsztaty aktorki i pedagogiżkini Beaty Brutalej. Ona nie bawiła się w ideologię, tylko konkretnie pokazała, jak używać przemocy fizycznej podczas pracy z aktorami. Zaprezentowała między innymi swoją sławną technikę walenia z główki, po której dwie uczestniczki padły nieprzytomne na ziemię i zostały odwiezione do szpitala. Na mnie padło akurat podczas prezentacji technik szarpania i krzyku prosto w twarz. Miałem po tym wyrwane trzy guziki od wojskowej koszuli i jeden pagon od ramoneski, a ponadto przez cały wieczór nie słyszałem na lewe ucho, tak więc mogę potwierdzić, że i to była przemoc na najwyższym poziomie.

Dużo moim zdaniem wniosły zajęcia Macieja Piusa, który opowiadał o chorobie alkoholowej jako źródle przemocowej motywacji: wspominał, że najlepsze dni miał wtedy, gdy po zaszyciu cierpiał katusze z powodu braku procentów i mógł całą swoją złość wyładować podczas prób na aktorach. Opowiadał też o wybieraniu ofiar, tak by były to osoby w najtrudniejszej sytuacji życiowej (np. matki samotnie wychowujące dzieci), a więc najbardziej obawiające się zwolnienia i przez to podatne na reżyserską przemoc, gotowe ją znosić dłużej niż inni.

Na szczęście warsztaty były genderowo zbilansowane i pokazywano również przemoc wobec mężczyzn. Mówiła o tym sporo reżyserzyca Motyka-Ciempka, mistrzyni mobbingu i upokarzania obu płci. Drapiąc się bezustannie w kroku rozwinęła ona swoją teorię „przemocy dla wolności od przemocy” i wiarygodnie chwaląc się swoim dorobkiem twórczyni pierwszego w Polsce „teatru totalnie przemocowego”, w którym zjawisko to nie jest tylko incydentem czy nawet powtarzającą się systematycznie praktyką (jak gdzie indziej), ale integralną częścią filozofii pracy. Motyka-Ciempka mówiła też dużo o konieczności dorabiania ideologii do przemocowych zachowań i skrywania ich pod płaszczykiem różnych mądrze brzmiących pojęć: transformacji, inkluzywności, feminizmu czy nawet pod osłoną bezwstydnej neolibkowej retoryki (np. zwalnianie aktorów z powodu „trudnej sytuacji ekonomicznej”). Jej wywody nie były czysto teoretyczne, na koniec też tak jak inni dała próbkę swoich możliwości, wyzywając uczestników, szydząc z ich stroju, fizjonomii lub zachowania, a potem na dwóch przykładach pokazując wypracowany w toku długiej praktyki sposób zwalniania aktorów z pracy lub wyrzucania ze spektaklu tuż przed premierą przez dręczenie monologami kwestionującymi ich zdolność do bycia aktorami. Ponieważ byłem jednym z dwóch ochotników podczas tego warsztatu, mogę na swoim przykładzie powiedzieć, że po wysłuchaniu godziny wyzwisk Motyki-Ciempki pod swoim adresem czułem ulgę, że jestem zwalniany i nie będę musiał już pracować w teatrze reżyserzycy ani grać w reżyserzycowanych przez nią spektaklach. Choć nigdy nawet nie planowałem zostać aktorem, upewniłem się wtedy, że była to słuszna decyzja. Uświadomiłem sobie dogłębnie, że na aktora się nie nadaję i szkoła aktorska (której przecież nie kończyłem) na pewno nie przygotowała mnie do tego zawodu.

Cóż jeszcze? Były pod koniec naszego pobytu nad jeziorem także zajęcia wschodzącego gwiazdora przemocowego teatru Wiktora Błotnickiego. Ten zaprezentował się jako osoba podchodząca holistycznie do zagadnienia, umiejętnie łącząca przemoc symboliczną, ekonomiczną oraz psychiczną. Dawał praktyczne rady, jak wybierać z grona zespołu kozła ofiarnego, który będzie przykładnie karany obelgami za realne i domniemane winy. Mówił, jak wykorzystywać wiedzę o intymnych sprawach współpracowników, wywlekając je potem w celu publicznego poniżania i umniejszania ich, by budować w ten sposób własną pozycję. Błotnicki prezentował też na żywo swoje sławne wybuchy niekontrolowanego gniewu, ataki szału oraz furii, komentując potem subtelne różnice między nimi, a także sposoby zastosowania ich w celu wywołania określonych efektów w psychice ofiar. Mówił dużo o terroryzowaniu zwolnieniem i ponownym zatrudnianiu, służącym zdezorientowaniu współpracowników, a także o technikach maskowania przemocy, sposobach atakowania i uciszania ofiar chcących się poskarżyć (przez zarzucanie im rasizmu, seksizmu, homofobii, antysemityzmu, itp.). Pokazał też sprytny trik z zarzucaniem zastraszanym uprzednio osobom, że są odpowiedzialne za reprodukowanie przezeń przemocy, ponieważ nie reagowały i tym samym przyzwalały mu na przemocowe praktyki.

Wprawdzie podczas warsztatów nie było zupełnie mowy o ofiarach przemocy, ale można to zrozumieć i wytłumaczyć organizatorów – program i tak był wypełniony. A poza tym zbędne roztkliwianie się nad ludźmi, którym się złamało życie oraz karierę, zniszczyło osobowość i wpędziło w traumy tylko niepotrzebnie odwracałoby uwagę od rzeczy, które są najważniejsze, to znaczy od sztuki i od rewolucji. Machina teatralna musi działać, a celem jest przecież wykucie nowego człowieka. Wobec tego celu wszystko jest nieistotne. Nie można zrobić omletu, nie tłukąc jaj.

Myślałem o tym wszystkim, wracając z lipcowych warsztatów i jeszcze w podróży powrotnej zrozumiałem, że teatr to jedyne miejsce, w którym będę mógł się zrealizować, stać się w pełni sobą. Odkryłem swoje powołanie.

Doszedłem też do wniosku, że między naszymi dwoma instytucjami – teatrem i squotem jest wiele analogii. Teatr postępuje tak jak my: też zawłaszcza cudze mienie, żeby go używać od swoich własnych, słusznych celów. My zajmujemy w imię wzniosłych i społecznie ważkich idei nieruchomości będące własnością jakiejś osoby (np. piekarni należącej teoretycznie do starego i bliskiego śmierci powstańca warszawskiego – i po co mu ta piekarnia?), zaś teatry okupują publiczne budynki, by tam szerzyć postępową propagandę. Różnica polega tylko na tym, że teatry dostają co roku pokaźne dotacje z budżetu miasta, czyli z pieniędzy podatników, a my – na razie – nie.

I to właśnie trzeba zmienić.

Zaraz po powrocie namówiłem całą ekipę z naszego squotu, cały Kolektyw Zacier, abyśmy założyli teatr, który nazwałem Teatrem Progresywnym. Nazwa została przyjęta przez aklamację. Wymyśliłem też slogan – motto: „teatr, który poucza”. Jak mi się wydaje bardzo nośne i na czasie. Napisaliśmy to motto sprayem na wielkim banerze, który zawisł na fasadzie budynku. Oczywiście ja jako pomysłodawca mianowałem się głównym dyrektorem i zarazem reżyserem, żeby wydoić jak najwięcej pieniędzy z tego biznesu. Wystąpiliśmy o dotację od miasta i gdy tylko spłynęły pierwsze miliony (nasz prezydent popiera podobne inicjatywy), zaczęliśmy działać. Swoich najbliższych kumpli mianowałem też dyrektorami (jest nas w sumie pięciu, to chyba w sam raz na kolektyw dyrektorski teatru z artystycznymi ambicjami), a reszcie szeregowych squotersów rozdzieliłem inne stanowiska, zatrudniając ich za minimalną płacę jako aktorów, technicznych itp., żeby było potem kogo zwalniać.

Od spektaklu nie chciało nam się zaczynać, więc na początek zrobiliśmy happening programowy. Zaprzyjaźniony artysta wykonał dla nas Złotego Ptaka, którego przenieśliśmy przez całe miasto od Dworca Głównego do naszego squotu po drugiej stronie rzeki, gdzie zajął honorowe miejsce na środku podwórza. Od razu zrobiło się o nas głośno. Nasz gabinet (pokój, w którym dawniej był mój barłóg i podręczny magazyn na puste flaszki) nazwałem ptakinetem – tam zacząłem wzywać moich pracowników, żeby ich po kolei zwalniać, starając się ich przy tym jak najbardziej poniżyć. Bluzgałem na nich i cały czas drapałem się między nogami, naśladując reżyserzycę Motykę-Ciempkę. Lekcje z letnich warsztatów nie poszły w las. Zresztą, trudno, żebym tych ludzi zatrzymał. Podczas rozmów okazywało się bowiem zwykle, że nie ma między nami wajbu. Zauważyłem, że oni mają na wiele spraw odmienne poglądy niż moje. Trudno współpracować z ludźmi, którzy mają zupełnie inny system wartości i budować z nimi teatr naprawdę postępowy i inkluzywny. Dla mnie to w zasadzie niemożliwe. Nie wyobrażam sobie, żeby w moich sztukach grał ktoś, kto wyznaje matriarchalne wartości. Nie czuję tego towarzystwa: zauważyłem u nich brak performatywnych skłonności i zaangażowanej krytycznej postawy. Powiedziałem im zresztą, że wywalam ich z naszego squotu dla ich dobra: to otwiera przed nimi nową drogę w życiu, daje im szansę na artystyczny rozwój.

I tak to się potoczyło. Teatr Progresywny rozwija się dynamicznie. Rzecznik Praw Obywatelskich jest nadal naszym oficjalnym ochroniarzem: broni naszej siedziby przed roszczeniami „prawowitych” właścicieli. Fejm, jaki zdobyliśmy przez akcję ze Złotym Ptakiem, bardzo pomaga. Postępowa krytyka teatralna nam sprzyja, zawsze możemy liczyć na ich wsparcie. Nasze słuszne poglądy są gwarancją, że wszystko, co robimy, jest słuszne. Prezydent przesyła kolejne transze dotacji z budżetu miasta, na koniec dnia hajs się zgadza. Styka na alko dla załogi i jeszcze sporo zostaje do zachomikowania. W zamian jesteśmy zawsze gotowi stanąć na wezwanie: na przykład obrzucić koktajlami Mołotowa jakąś wskazaną przez Urząd Miasta manifę nazioli czy kogo akurat trzeba, ale to i tak byśmy robili, dla samej przyjemności. Ogólnie jest miło. Przybyło sporo nowych młodych lasek, które jako wolontariuszki wzbogaciły życie towarzyskie squotu (a szczególnie kolektywu dyrektorskiego, bo do niego jest przede wszystkim kierowany nowy narybek). Mamy wiernych fanów, którzy przełkną każdy nasz figiel. Coś tam reżyserujemy i wystawiamy, jesteśmy permanentnie w procesie twórczym. Ciągle też przyjmujemy nowe osoby teatralno-squoterskie do zespołu aktorskiego, na etaty za płacę minimalną, a potem testujemy ich podatność na przemocowe zachowania i tym samym gotowość wpisania się w wielkie dzieło tworzenia nowego teatru i nowego człowieka. Niektórzy wytrzymują, reszta odpada. Na szczęście zawsze można zatrudnić nowych. Aktorów jest w bród. A szkoły teatralne ciągle produkują kolejnych, oczywiście zupełnie nieprzygotowanych do zawodu.

Widzowie są nam w zasadzie niepotrzebni, ale jeśli ktoś koniecznie chce przyjść na nasze przedstawienia, niech przychodzi, przecież nie możemy tego zabronić. Tylko niech się ktoś taki od razu przygotuje na to, że potraktujemy go, jak na to zasługuje. Nasze motto traktujemy bardzo poważnie: naprawdę jesteśmy teatrem, który poucza.

Tytuł oryginalny

LETNIE WARSZTATY PRZEMOCOWE

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Marek Kochan

Data publikacji oryginału:

23.11.2023

Wątki tematyczne