„Gluten sex” wg scen. i w reż. Marcina Zbyszyńskiego w wykonaniu grupy teatralnej Potem-o-tem z Warszawy. Pisze Szymon Białobrzeski w Teatrze dla Wszystkich.
Dowiedziawszy się o tym, że mogę w sierpniu zobaczyć Gluten Sex, rzekomo bardzo dobre przedstawienie, uznałem, że chcę wiedzieć więcej. Oczywiście nie będę ukrywał, że przyciągnął mnie najpierw tytuł spektaklu, a dopiero później zainteresowałem się jego dotychczasowymi ocenami (zresztą bardzo dobrymi). Kiedy w opisie odnalazłem informację, że pierwszy akt dzieła Marcina Zbyszyńskiego odbywać się będzie w autokarze zmierzającym na wirtualne wesele, byłem kupiony. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas podróży Wojciech Malajkat przemówił z autokarowego telewizorka oznajmiając, że przepłaciłem: tytuł Gluten Sex to tani chwyt marketingowy, a on nawet nie zamierza zagrać fizycznie w tym przedsięwzięciu. Nie mniej byłem zaskoczony, gdy okazało się, że przejazd autokarem to tylko początek dziwnych pomysłów ekipy z Potem-o-tem.
Jednak by móc pochwalić kreatywność twórców pozwolę sobie najpierw powiedzieć kilka słów o fabule. W autokarze, oprócz licznych materiałów audio-wizualnych, dane mi było poznać pierwszy raz Leona Maksa (Filip Kosior), który przedstawił nam swój projekt wirtualnej rzeczywistości – alternatywę do istniejącego świata pełnego frustracji i osamotnienia. Uznał, że przetestuje on to wszystko na Julianie (Piotr Piksa) – przyjacielu, który został porzucony przez narzeczoną chwilę przed ślubem. Poinformował też pasażerów, że obydwaj zmierzają do wirtualnej posiadłości, w której odbędzie się wesele, a jego przyjaciel dostanie możliwość zrealizowania swoich marzeń (uwiedzenia i porzucenia wybranki). Niestety, wirtualny świat okazał się być miejscem bardziej niebezpiecznym, niż to się mogło wydawać.
Mimo złożoności fabuły, dzięki rewelacyjnie napisanej roli głównego protagonisty, łatwo zaangażować się w losy bohaterów. Mamy tutaj do czynienia z mieszanką stereotypu szalonego naukowca (kłania się Woody Allen) i typowego studenta politechniki poznańskiej. Aktor bardzo dobrze czuje scenę, niezależnie od tego czy są to „deski teatru” czy korytarz autobusu. Udaje mu się w zgrabny sposób wyłożyć tanie (acz zgrywające się z konwencją całości) żarty, pokazać dramatyzm sytuacji i zająć się sprawami organizacyjnymi, gdyż widzowie w trakcie przedstawienia przemieszczają się non stop między piętrami budynku. Filip Kosior okazał się być więc człowiekiem-orkiestrą. A co z pozostałą częścią obsady? Powiedzieć, że dają radę, to nie powiedzieć nic. Piotr Piksa idealnie przechodzi od rzeczywistej postaci przygnębionego niezdary do króla parkietu na multimedialnym weselu. Marta Wągrocka dzielnie dzierży na barkach dwie skrajnie odmienne osobowości, które dane nam będzie odkryć w trakcie spektaklu. Marta Sobocińska, korzystając z całej gamy swoich warsztatowych umiejętności, nie mogła zrobić lepszej reklamy Seksify, natomiast Agata Różycka i Skodo idealnie czują pojęcie „chemii” na ekranie, w konsekwencji podczas jednej ze scen miałem dosłownie łzy w oczach.
Czy nie jest jednak lekką przesadą wspominać o łzach smutku czy wzruszenia, kiedy mowa o komedii? Nie do końca, gdyż tak jak w części autokarowej mamy jeszcze do czynienia z dziełem lekko groteskowym, tak później zostaje już utrzymany idealny balans. W tekście Marcina Zbyszyńskiego jest miejsce na żarty sytuacyjne, granie z oczekiwaniami widza (wizualne, ale i prawne, gdyż nagrywanie fragmentów przedstawienia jest dozwolone), gagi słowne rodem z gier Reksio czy liczne podteksty seksualne. Nie koliduje to jednak z klimatem rodem wyrwanym z Black Mirror, przemyśleniami okołoetycznymi, nowatorskim zastosowaniem futuryzmu, jak i konsekwentnie realizowanym komentarzem społecznym na temat samotności człowieka XXI wieku. W przedstawieniu udaje się połączyć zgrabnie problemy przyszłości z tymi, które dotyczą nas już dziś. Kwintesencją zawartej problematyki jest pytanie, z którym pozostajemy: Czy lepszym wyborem jest przyjemność bez konsekwencji, a może szczęście z wyrzeczeniami?
Oprócz aspektów oczywistych, jak aktorstwo czy tonalność tej realizacji, trzeba jednak powiedzieć w tym przypadku o rzeczy nietypowej dla teatru jako takiego – kontakcie z widzem. Ze względu na dopracowanie tego elementu, można mówić o Gluten sexie jako o żywym experience, a nie wyłącznie seansie. Wchodząc do pałacyku stałem się realnym uczestnikiem wirtualnego wesela – przechodziłem z pokoju do pokoju, zakładałem uroczyste maski, piłem wino, a nawet wydawałem okrzyki zachwytu. Zaangażowanie licznych bodźców sprawiło, że doznanie kulturowe stało się głębsze i nietuzinkowe. Wielokrotnie Leon Maks wspominał o publiczności podkreślając jej rolę, co więcej, walczył o wolność widzów w ostatnim akcie, pokazując tym samym, że – nawet mimo fizycznego bezruchu – sześćdziesięciu widzów stanowiło cały czas sine qua non całości. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na sam gatunek sci-fi, na który zdecydowali się twórcy. Jest on wymagający dla kina, nie mówiąc już o teatrze. Tym bardziej należy pochwalić kreatywność całej ekipy. Za pomocą kilku lamp ledowych, kabli, ciekawie zaprojektowanych kostiumów czy plastikowych zabawek, byli w stanie osiągnąć niebywałą imersję. Wprowadzili elementy ściśle związane z logiką świata przedstawionego. Chapeau bas. Goście nie tylko zostali bezpośrednio zaangażowani w tworzenie spektaklu, ale dzięki scenariuszowym wyborom mieli również okazję przechadzać się po nieznanym lądzie, jakim jest gatunek science fiction.
Nie można także zapomnieć o rzeczach, bez których teoretycznie cały pokaz mógłby się odbyć, ale ze względu na wysoką jakość wydarzenia zostały dodane. Wchodząc do autokaru każdy z uczestników mógł poczęstować się bułką (wybór pożywienia był ściśle związany z fabułą), jak i otrzymać niezwykle estetyczną przypinkę teatru Potem-o-tem. Dodatkowo w trakcie przerwy dostępna była możliwość zakupienia jedzenia i wina (wszystko za symboliczne 5 złotych). Nie omieszkano również uraczyć gości wystawą na temat pierwszych „zauroczeń i uniesień” Juliana, która mimo komicznego zabarwienia, była jednym z mocniejszych akcentów tego wieczoru.
Muszę zatem z nieskrywanym zdziwieniem stwierdzić, że da się pisać seks przez „x” i nadal robić sztukę, która odbiega od wyznaczonych norm, bawi, porusza i – co chyba najważniejsze – pozostaje z człowiekiem na długo. Zamiast kupować kolejny pakiet Netflixa zachęcam do obejrzenia najlepszego odcinka Black Mirror czyli Gluten Sexu.