„Bajo Bongo” Wiesławy Sujkowskiej w reż. Anny Wieczur w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Natasza Zylska w latach 50. XX wieku śpiewała głównie przepełnione radością piosenki, choć czasy jakie jej występom towarzyszyły wcale ku tej radości nie nastrajały. Dzisiaj niewiele osób o niej pamięta, jako że w 1963 roku zakończyła swoją karierę i wyjechała do Izraela. W finale dowiemy się, że tam zakochała się w adwokacie Asherze Weisbergu, za którego wyszła za mąż i odnalazła satysfakcję w zajęciu się garncarstwem w postaci lepienia portretowych reliefów. Nie zmienia to jednak faktu, że biografia artystki jest wciąż mało znana i tak naprawdę niewiele dzisiaj na temat jej życia wiemy. Pomimo tak skąpych materiałów Wiesławie Sujkowskiej udało się stworzyć bardzo zgrabny scenariusz, który pokazuje najpierw jak doszło do tego, że urodzona w 1939 roku w Wilnie piosenkarka w ogóle zaczęła śpiewać i jak później wyglądały jej koncerty, na które publiczność waliła drzwiami i oknami. Jednocześnie równie zręcznie zostały wplecione w narrację piosenki, które pomimo swej pozornej banalności czy wręcz dla niektórych infantylności, choć są przecież takie wyjątki jak słynne „Kasztany” czy mało znane „Za szybą mgły”, korespondowały z kolejnymi epizodami w życiu niedoszłej aktorki. A tych było jak się okazuje całkiem sporo, zwłaszcza w Katowicach, do których trafiła wraz z rodzicami po zakończeniu wojny. Na Śląsku najpierw skończyła technikum, aż wreszcie stanęła do zakończonego sukcesem i orkiestrowym kontraktem wokalnego przesłuchania. W szkole teatralnej w Warszawie spędziła tylko rok, albowiem trudno jej było pogodzić to z bigbandowymi nagraniami i koncertami w kraju.
Wiesława Sujkowska w swoim scenariuszu postanowiła połączyć opowieść o Nataszy Zylskiej z wydarzeniami, jakie miały miejsce w naszym kraju po wojnie. Na początku władza nie do końca akceptowała muzykę, która nawiązywała do nurtów rozwijających się poza naszymi granicami. Sytuacja zmieniła się nieco po roku 1956, nadeszła odwilż i muzyka nazywana przez polityków imperialistyczną łatwiej trafiała na anteny radiowe, tym bardziej, że cieszyła się również na koncertach ogromnym powodzeniem publiczności, zwłaszcza ta nawiązująca do rytmów latynoamerykańskich, swingu czy boogie-woogie.
Jednak nie tylko sama muzyka i dobrze skonstruowany scenariusz są gwarantem sukcesu zrealizowanego w Romie przedstawienia. Ważna jest w nim reżyseria Anny Wieczur, która bardzo skrupulatnie i precyzyjnie dba o to, by nie była to tylko płaska opowiastka biograficzna z piosenkami w tle, ale by jednocześnie mówiła coś więcej o tamtych czasach i kobiecie z jednej strony próbującej lansować trudną do zaakceptowania przez panujący ustrój muzykę, z drugiej w dzieciństwie wciąż narażoną na śmierć żydowską dziewczynkę. Wieczur jako reżyserka ma ogromną czułość dla tej historii i swojej bohaterki, bardzo starannie rozkłada wszystkie akcenty, idealnie spaja poszczególne wątki, subtelnie łączy sceny, które rozgrywają się w różnych przestrzeniach, takich jak teatralno-estradowe kulisy, garderoba, przedział w pociągu, umownie eksponowanych w symboliczno-metaforycznej przestrzeni zaaranżowanej przez Grzegorza Policińskiego. A zatem na Novej Scenie warszawskiej Romy otrzymujemy z jednej strony, zwłaszcza z racji rytmicznych i porywających do tańca piosenek, opowieść o kobiecie, która cieszyła się z tego, że mogła nieść ludziom radość i uśmiech, z drugiej o sytuacji kobiety w zakłamywanych czasach, będących zwłaszcza dla artystek wyzwaniem z racji różnego typu społeczno-politycznych ograniczeń i wciąż egzystujących w ludziach uprzedzeń. Natasza Zylska doświadczyła w swoim życiu wielu przykrych i bolesnych doświadczeń, o których chciała za wszelką cenę zapomnieć, uciekając w świat muzyki, niosącej ukojenie i zapomnienie. Na scenie jawi się nam jako postać szalenie barwna, towarzyska, nie stroniąca od używek, dla której muzyka i możliwość występowania na estradzie była odskocznią od szarości codziennego dnia, od tego, co próbowali masowo wpajać społeczeństwu Stalin czy Gomułka. W tym podejściu i w tak przyjętej perspektywie wszystkich realizatorów spektaklu widać jak na dłoni, że nie próbowali, chyba jednak nie do końca docenionej artystce, stawiać pomnika, nie zapomnieli bowiem o tym, że była osobą nie tylko skupioną z racji czyhających na nią zagrożeń na swoim życiu wewnętrznym, ale również kobietą niezwykle inteligentną, błyskotliwą, dowcipną, potrafiącą znaleźć wyjście nawet z najbardziej dramatycznych sytuacji.
Osobną jakością tego przedstawienia jest wykonawstwo, które stoi siłą charyzmatycznej osobowości Anny Sroki-Hryń, śpiewającej jak wiadomo zjawiskowo, a także jej dwóch partnerów, Michała Juraszka i Marka Zawadzkiego, wcielających się w różne, czasami mocno zaskakujące i nieoczywiste postaci. Sroka-Hryń, Juraszek i Zawadzki to tercet idealnie zgrany nie tylko w tanecznych pas, ale i w nastrojach, wspaniale czujący zachowaną w aranżacjach muzycznych Jakuba Lubowicza charakterystyczną estetykę i stylistykę tamtych czasów. Jednocześnie Zylska w interpretacji Anny Sroki-Hryń w wielu sekwencjach portretowana jest w bardzo subtelny i intymny sposób, czego przykładem może być choćby wzruszające, bardzo poetyckie wykonanie piosenki „Kasztany”.