EN

19.10.2020, 09:39 Wersja do druku

Kwartet na 222

“Kwartet” Ronalda Harwooda w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.

fot. Bartek Warzecha

Warszawie przybyła nowa scena. Mimo pandemii otwarto Scenę 20 Teatru Ateneum przy Wybrzeżu Kościuszkowskim 35, o żabi skok od starej siedziby Ateneum przy ulicy Jaracza.

Scena powstała dzięki porozumieniu Teatru i Związku Nauczycielstwa Polskiego, w którego budynku przystosowano salę konferencyjną do potrzeb teatru.

Przystosowano to za mało powiedziano. Nigdy nie rozpoznałbym tego wnętrza, gdyby nie okoliczność, że przed 8 laty to właśnie w sali konferencyjnej Zarządu Głównego ZNP odbywał się międzynarodowy Kongres Krytyków Teatralnej z udziałem niemal stu krytyków z całego świata, którego gospodarzem była polska sekcja AICT, a ja przewodniczyłem wówczas komitetowi organizacyjnemu tego zgromadzenia. Można więc powiedzieć, że to krytycy przetarli szlak do „teatralizacji” tego wnętrza. Co ciekawe, Kongres zaczynał się 27 marca, w Międzynarodowym Dniu Teatru, i z tej okazji w pobliskim Ateneum miało wówczas miejsce uroczyste spotkanie przedstawicieli teatrów warszawskich z krytykami i władzami Warszawy. Nie przypisuję krytykom zasług, ale jest coś sympatycznego w tym zdarzeniu, które poprzedziło otwarcie po latach Sceny 20 – notabene było też planowane na 27 marca, ale pandemia wymusiła przełożenie inauguracji.

Salę przebudowano radykalnie – znalazła się w niej nowoczesna scena z zapleczem. Techniczne wyposażenie sceny, oświetlenie i nagłośnienie, sterownię przygotowała pod klucz firma LTT. Nad wystrojem widowni liczącej 222 miejsca nadzór sprawował znany scenograf Paweł Dobrzycki. Dzięki jego opiece, po bokach widowni pojawiła się na boazerii charakterystyczna „jodełka”, wzór dobrze znany z wnętrza Ateneum.

Na inaugurację sceny wybrano "Kwartet" Ronalda Harwooda, sztukę dla czworga doświadczonych aktorów z myślą o związanych od wielu lat z teatrem na Powiślu artystach: Marzenie Trybale, mającej grać na zmianę z Sylwią Zmitrowicz, Magdalenie Zawadzkiej, Krzysztofie Gosztyle i Krzysztofie Tyńcu. Reżyserii podjął się Wojciech Adamczyk (od 5 października dyrektor artystyczny teatru), który ma na swoim koncie największy przebój Ateneum wszech czasów, „Kolację dla głupca” Francisa Vebera, którego premiera odbyła 11 maja 2001. Sztuka wciąż pozostaje w repertuarze teatru, aktorzy Ateneum zagrali ją już prawie 1000 razy.

fot. Bartek Warzecha

Zmarły niedawno Ronald Harwood (8 września 2020) należy do najpopularniejszych współczesnych brytyjskich dramatopisarzy na polskiej scenie – „Kwartet” to już piąta jego premiera w Ateneum. Od polskiej prapremiery w reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza w Teatrze Współczesnym minęło 20 lat. Publiczność przyjęła ją wtedy dobrze, ale krytyka marudziła, że to tylko usługa dla ludności, banały, nic oryginalnego, a swoje sceniczne życie zawdzięcza wedle jednych „przyzwoitej”, wedle drugich „znakomitej” grze aktorów. Dość na tym, że sztuka poszła 141 razy, została też zarejestrowana dla Teatru Telewizji, a więc wynik całkiem niezły.

Po premierze we Współczesnym pisałem: „Można powiedzieć, że pozornie ten dramat Harwooda nie zaleca się szczególną głębią refleksji – ot, zabawne obrazki z życia podstarzałych gwiazd, próbujących nieco ubarwić swoje ostatnie lata. Ale właśnie w tych obrazkach przegląda się całe życie, z jego małymi radościami, smutkami, pamięcią (szwankującą), zaleczonymi i niezabliźnionymi ranami. „Kwartet” to opowieść o ludziach, którzy oddając się sztuce, rezygnując często z samego siebie, wiele zyskali, ale sporo utracili, którzy o każdej porze życia, nawet jesienią, poszukują odrobiny szczęścia”. A więc to prawda, sztuka Harwooda to przede wszystkim materiał dla aktorów, a dla widzów potencjalna rozrywka, gwarantująca oderwanie się od codziennych spraw. A jednak jest w tej sztuce coś więcej.

Harwood sportretował w „Kwartecie” czwórkę niegdysiejszych sław sceny operowej, przebywających u zmierzchu swego życia w domu spokojnej starości, którzy sposobią się do popisowego koncertu – mają dać kwartet z „Rigoletta” Giuseppe Verdiego. Ich wspomnienia, stosunki, stan ducha, ułomności podniszczonego umysłu i ciała, są przedmiotem delikatnej kpiny, podmalowanej jednak wielką miłością do ludzi sztuki. Cecily Robson (Magdalena Zawadzka) cierpi na chwilowe zaniki pamięci, ulega też zmiennym nastrojom, nadmiernej ekscytacji nowinami, chętnie przesłuchuje stare nagrania. Czasem zachowuje się jak dzierlatka. Reginald Paget (Krzysztof Gosztyła) znalazł się w tym domu na własne życzenie – tak właśnie wyobrażał sobie spokojną starość, kiedy będzie mógł kontemplować sztukę i cieszyć się ulubionymi konfiturami (których wciąż nie dostaje). Wilfred Bond (Krzysztof Tyniec) ubarwia sobie monotonie życia nie zawsze stosownymi anegdotami erotycznymi i uwodzicielskimi gestami w stosunku do Cecily. Wszyscy troje już przywykli do swego towarzystwa i swojskiej mieszaniny złośliwości i życzliwości, którymi się obficie darzą. Tę względną harmonię i łagodną nudę zakłóca niespodziewanie przybycie nowej pensjonariuszki, Jean Horton (Marzena Trybała), byłej żony Reginalda, niegdysiejszej gwiazdy pierwszej wielkości, która przed laty nagle zrezygnowała z dalszej kariery. Nie przybywa tu z radością, przeciwnie, to opłakany stan jej finansów sprawia, że uwielbiana diva znajduje schronienie w domu starców.

Aktorzy wydobywają różnice charakterów, temperamentu, poczucia humoru, sposobu bycia swoich bohaterów, tworząc barwny korowód drobnych zdarzeń, napięć, emocji rozpiętych między wybuchami pretensji, złości po godną pozazdroszczenia harmonię i życzliwość. Ich postacie tchną prawdą i mimo że to „tylko” komedia można je polubić.

Starość jeszcze do niedawna uchodziła za temat niezbyt ponętny dla teatru czy kina, ale przez te dwadzieścia lat, które upłynęły od powstania dramatu (1999), sporo się zmieniło. Wprawdzie polski teatr ma za sobą co najmniej kilka oryginalnych dokonań ze starcami w rolach głównych, by wspomnieć tylko świetne teksty Stanisława Grochowiaka („Chłopcy” i „Kaprysy Łazarza”), ale to jednak wyjątki. Panował raczej kult młodości, choć najwyraźniej to się zmienia. Żyjemy coraz dłużej, a koszmary i powaby starości stały się udziałem milionów widzów. Pojawiło się wiele utworów o starości, nawet "Kwartet" zyskał wersję kinową w doborowej obsadzie – film Dustina Hoffmana z Maggie Smith (2012).

fot. Bartek Warzecha

Ateneum sięgając dzisiaj po "Kwartet" czyni więc zrozumiały gest w stronę swoich gwiazd i swej tradycyjnej publiczności, a także kolejny krok w budowaniu portretu starzejącej się Europy (po poruszającym "Ojcu" Floriana Zellera, w którym z procesem starczej degradacji zmagał się tytułowy bohater kreowany przez Mariana Opanię, 2017), ale tym razem w wersji komediowej. Wojciech Adamczyk dostrzegł w tej inteligentnie napisanej komedii łagodny obraz udręk starości artysty, któremu trudno pogodzić się – jak każdemu człowiekowi – z coraz bardziej nieposłusznym ciałem i kruszejącą pamięcią. Sztuka opowiada więc o tym, co się pod koniec życia przydarza każdemu, ale artystów boli bardziej, bo zaznali wcześniej uznania i ulotnych chwil artystycznego spełnienia.

Kilka dni z życia pensjonariuszy domu dla emerytowanych muzyków podniósł Adamczyk do rangi przypowieści o przemijaniu, które może się bronić okruchami pamięci i dawnych dokonań. Można się w nich odnaleźć, można się samemu wsłuchać (w końcu to śpiewacy) w muzykę przeszłości. Poszczególne sceny związał więc reżyser improwizacjami pantomimicznymi w opracowaniu Bartosza Ostapczuka, które wypełniają przerwy między aktami. Ma to znaczenie praktyczne, bo widzowie nie muszą rozglądać się nerwowo na boki, czekając na zmianę dekorację czy układu sceny, ale ma też znaczenie estetyczne, widzowie obserwując pantomimiczne interludia – komentarze do zdarzeń wchodzą w nastrój kolejnych scen wprowadzani nienatrętnie w ich klimat przez aktorkę pantomimy (Olgę Gąsowską na zmianę z Pauliną Staniaszek). To teatralne naddanie, swego rodzaju teatr w pantomimie sprawia, że na przypadki bohaterów patrzymy z innej perspektywy – ich emocje, radości i dramaty stają się reprezentacją emocji widowni. Za sprawą tych zabiegów, a także włączenia do spektaklu fragmentu wideo, udało się reżyserowi bez patosu zbudować piękny finał ku chwale sztuki, w którym przeglądają się różne jej przejawy, od pantomimy, przez operę, muzykę, film aż po rzeźbę. Nic dziwnego – to przecież premiera na otwarcie nowej sceny Ateneum, wspaniale święto teatru. To przecież nie znaczy, że wyparował z „Kwartetu” humor. Cała sztuka w tym, że udało się zachować równowagę między lekkim charakterem opowieści i nieco poważniejszym akcentem, który nie tłumi jednak nastroju radości.

Tytuł oryginalny

Kwartet na 222

Źródło:

„Dziennik Trybuna” nr 206