Logo
Magazyn

Krzysztof Babicki: Moja droga to zawsze było wspinanie się na wysokie szczyty

30.06.2025, 11:22 Wersja do druku

Na pewno wrócę do reżyserowania w większym wymiarze niż dotychczas. Jakieś propozycje już się zresztą pojawiły. Ale najpierw chcę odpocząć. Jak tylko zamkniemy sezon, ruszam w góry… - wyznaje Krzysztof Babicki, reżyser, dyrektor Teatru Miejskiego w Gdyni, który po 14 latach kończy kadencję.

fot. Roman Jocher/mat. teatru

Teatr Miejski w Gdyni, od września będzie miał nowego dyrektora. Pan nie stanął do konkursu.

Czternaście lat poświęcone gdyńskiemu teatrowi potraktowałem – symbolicznie – jako mój udział w tej „rywalizacji”. Trudno, żebym postąpił inaczej. To byłoby nie fair w stosunku do samego siebie, do tej sceny.

Co teraz będzie robił Krzysztof Babicki?

Jeszcze przede mną, jako dyrektorem teatru, ostatnia premiera. Na Scenie Letniej w Orłowie wystawiamy sztukę „Na ziemię, czyli szał niebieskich ciał”. Realizują ją reżyser Rafał Szumski i dramaturg Szymon Jachimek, jego „Na waleta” sprzed dwóch lat ma wciąż pełną widownię! Nasz repertuar na lato to osiem tytułów, na trzech scenach. Kiedy zaczynałem moje dyrektorowanie, tak sobie wyobrażałem teatralny sezon wakacyjny. Gdynia nie ma lepszej promocji miasta jak nasza scena w Orłowie czy ta pod pokładem Daru Pomorza. No, ale cóż, czternaście lat minęło, jak jeden dzień (śmiech)…

Co dalej?

Na pewno wrócę do reżyserowania w większym wymiarze niż dotychczas. Ostanie cztery lata pełniłem funkcję nie tylko dyrektora artystycznego, ale i naczelnego, a zatem możliwości reżyserowania były ograniczone. Teraz, mam nadzieję, to się zmieni. Jakieś propozycje już się zresztą pojawiły. Ale najpierw chcę odpocząć. Jak tylko zamkniemy sezon, ruszam w góry…

W góry?!

Od 1978 roku jestem członkiem Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto Polskiego Związku Alpinizmu. Zdobyłem wszystkie tatrzańskie szczyty, ale w Polsce. Trochę szczytów do zdobycia zostało jeszcze po stronie słowackiej i tam się wybieram. Kiedyś jeździliśmy na tę wspinaczkę z żoną, teraz towarzyszą mi głównie córka oraz siostrzeniec, także członek klubu. Oczywiście, moja forma jest inna niż 30 lat temu, ale i dziś nie jest najgorzej. 

Czyli będzie się pan – nomen omen – wspinał? 

Góry zawsze były dla mnie ważne. Gdy poznałem moją żonę, Monikę, chciałem jej zaimponować i na pierwszą randkę zabrałem ją na Gerlach! (śmiech) Dzielnie mi towarzyszyła w mojej pasji przez długie lata, ale gdy na świat przyszła córka, stwierdziła, że to koniec tych „ekscesów”, że to jednak nie dla niej. Mnie ciągnie na szczyty nieprzerwanie. Marzyłem kiedyś o wyprawie w Himalaje, nie wyszło, no i już chyba nie wyruszę. Chociaż wiekowo nadawałbym się idealnie. Słynny himalaista Andrzej Zawada powiedział kiedyś, że czas po 60. roku życia jest najlepszy na wysokie góry. 

Symboliczne, jak na początek nowego etapu w pana życiu.


Moja droga to zawsze było wspinanie się na wysokie szczyty. Najpierw teatr szkolny, słynna Jedynka, która stała się teatrem studenckim, potem polonistyka, która utwierdziła mnie w szacunku dla słowa w teatrze. Zawsze uważałem, że bez literatury i aktora nie ma teatru, bo bez reżysera sobie jakoś poradzi... Potem reżyseria w Krakowie, gdzie pracowałem z samymi mistrzami teatru. Filozofię miałem z ks. Tischnerem, wśród moich pedagogów tak wielkie nazwiska jak: Krasowski, Skuszanka, Korzeniewski, Igar! Indeks podpisywał mi sam Zygmunt Hübner. Byłem dopiero na trzecim roku, gdy Ryszard Major zaprosił mnie do Teatru Wybrzeże, bym zrobił „Sonatę widm” Strindberga, w obsadzie znakomici aktorzy: Słojewska, Bogacka, Grzmociński, Jaśniewicz, Staniewski… Aktorzy, na których wychowałem się jako licealista! Zaraz potem, tuż po stanie wojennym dyplom – „Hiob” w tłumaczeniu Miłosza w Teatrze Słowackiego! Jakby tego było mało, za chwilę – w jednym momencie – dostaję dwie propozycje etatu, z Teatru Wybrzeże w Gdańsku i z Teatru Starego w Krakowie. Byłem dzieckiem szczęścia! 

Był pan. 

A jeszcze nagrody, jedna za drugą. Plus realizacje za granicą, nawet rosyjska prapremiera „Pułapki” Różewicza czy „Makbet” w Teatrze Miejskim w Seulu. Długo natomiast broniłem się przed objęciem dyrekcji teatru, choć po to przedstawiam tu całą moją teatralną drogę, by pokazać, że co nieco o teatrze wiedziałem (śmiech) ... Na pierwszą dyrekcję, w Teatrze Wybrzeże, namówił mnie wojewoda Maciej Płażyński, znał mój dorobek, wiedział, że coś potrafię. Zgodziłem się, ale szybko odczułem, że nie mogę być dyrektorem w teatrze, w którym się wychowałem, wszyscy traktowali mnie jako młodzieńca, który tu stawiał pierwsze kroki w zawodzie i – nie ma co ukrywać – wchodzili mi na głowę (śmiech)… Wróciłem zatem do reżyserowania, także dla teatru telewizji. W 2000 roku dostałem propozycję, by pokierować teatrem w Lublinie, a że był to czas, gdy chciałem wyjechać z Trójmiasta, przyjąłem ofertę. Na 11 lat. 

Prawie tyle czasu, co w Gdyni. 

Dyrekcję Teatru Miejskiego zaproponował mi prezydent Wojciech Szczurek. Powiedział: Teatr Miejski ma 18 proc. frekwencji, jak tak dalej pójdzie trzeba będzie go zamknąć. Prosił, by podciągnąć wynik przynajmniej do 50 proc. Po pięciu latach mieliśmy 70 proc.! Następna kadencja to już setka! I tak jest do dziś. Pracowałem tu przez 14 lat i nie było lepszego szefa niż Wojciech Szczurek. Pomoc i żadnych ingerencji w repertuar. Nie zawsze przychodził na premiery, ale później, odwiedzał nas w tygodniu. Często kupował bilet! Z punktu widzenia gospodarza, to było dobre posunięcie, widział jak działa teatr w czasie nieoczywistym. Jeśli w środku tygodnia widownia jest pełna, to o czymś to świadczy.

Odchodzi pan z teatru z lekkim ukłuciem w sercu?

Nie, nie czuję żalu, ani tym bardziej goryczy. Zawsze coś się kończyło i przychodził czas na nowe, często lepsze. W Teatrze Wybrzeże byłem na etacie 25 lat! Mam nadzieję, że jeszcze w reżyserii się rozsmakuję. Jest trochę tytułów, które chciałbym na scenie zrealizować.

Co na przykład?

Choćby „Rodzinę” Słonimskiego. Chodzi mi po głowie, by wrócić do „Troilusa i Kresydy”. Jest znakomity przekład Jerzego Limona i Władysława Zawistowskiego. To tekst wciąż aktualny. Stąd pochodzi słynny cytat „Ciągle tylko wojny i rozpusta; ona tylko jedna zawsze w modzie”. Dawno też nie sięgałem po Szekspira… Może udałoby się zrealizować pomysł sztuki Pawła Huellego na setne urodziny Gdyni? Na krótko przed śmiercią zaproponował, że napisze, niejako od nowa, „Moralność pani Dulskiej”. Oto Dulska z Felicjanem, Melą, Hesią, Zbyszkiem i, oczywiście z Juliasiewiczową, przyjeżdżają do Gdyni, która otrzymała właśnie prawa miejskie. Felicjan, zamiast na Kopiec Kościuszki, chodzi na Kamienną Górę. Córki źle się prowadzą w gdyńskich restauracjach, Zbyszko lampartuje się po gdyńsku, a Dulska…

A Dulska?

Ucina sobie romans z marynarzem. Może zrobilibyśmy to z Jachimkiem? Wszak Dulska może przyjechać do innego miasta... Jachimek ma zacięcie komediowe, a Paweł chciał, by była to komedia. To, czego teatr dziś potrzebuje to opowieści, dramaturgii, gdzie są dobre role aktorskie, gdzie są kwestie, które niosą jakąś historię. Teatr bez tego nie zajedzie daleko. Będzie samotny. 

fot. Roman Jocher/mat. teatru

Nic nie jest tak nowoczesne jak to, co staroświeckie? 

Kiedy po latach ponownie wystawiłem „Kopenhagę”, gdzie trójka aktorów po prostu opowiada, trochę się obawiałem, czy współczesna publiczność to kupi. Nagle okazało się, że na „Kopenhagę” trudno o bilety! Ta frekwencja Teatru Miejskiego to jest mój największy sukces. I tych słupków nie można lekceważyć, czy się komuś to podoba czy nie. Oczywiście, robiliśmy komedie, farsy, ale w repertuarze jest też „Czarodziejska góra”, „Prawiek” Olgi Tokarczuk, wspomniana „Kopenhaga”, „Dziady”, które gramy już 6 lat! Zawsze przy kompletach. Nie chciałem, by było to przedstawienie szkolne, bo godz. 11 to nie jest czas na Mickiewicza. Przy tak różnorodnym repertuarze były porażki, których nie rozumiem, ale i sukcesy, które zaskakiwały. „Lot nad kukułczym gniazdem” – wciąż ma pełną widownię! „Prawiek” był w repertuarze pięć lat! A to nie jest lekka sztuka.

Porażka, której pan nie rozumie?

„Pułapka”, mój ukochany tytuł Różewicza. Mam do dziś w telefonie SMS od prof. Zbigniewa Majchrowskiego, który napisał: Najlepsza „Pułapka” jaką widziałem. Ja też uważałem, że to najlepsza „Pułapka”, jaką zrobiłem. Ale tytuł padł, podczas gdy w Wybrzeżu przed 40 laty, graliśmy to wiele sezonów. Nie wiem dlaczego teraz się nie udało. Pamiętam jak zaproponowano mi realizację „Pułapki” po sukcesie „Białego małżeństwa” w Finlandii. Dyrektor teatru zasugerował, bym spytał Różewicza, czy zgodziłby się na podtytuł: „Pułapka, prywatne życie Fanza Kafki”. Nieco speszony propozycją zadzwoniłem, ale autor nawet nie chciał o tym słyszeć! Po latach spotkaliśmy się, gdy realizowałem w Gdańsku „Wróżby kumaka”. Wróciliśmy do tamtej rozmowy, bardzo żałował, że nie zgodził się na tę propozycję, bo – śmiał się – Finowie płacili niezłe tantiemy… Może trzeba było znów wrócić do tego pomysłu? Wtedy nie odważyłem się.

To, co się udało, to zespół, który przechodził metamorfozę w sposób ewolucyjny. Kompletowałem go, wzorem dawnych dyrektorów, jeżdżąc na dyplomy studenckie do szkół teatralnych.

Tak pozyskałem kilku ciekawych, młodych aktorów. Ale to, co mi doskwiera dziś, to brak starych aktorów w teatrze. Bardzo żałowałem, że odszedł z teatru Krzysztof Kujawski, ma dziś 88 lat, czuje się nieźle, ale występować już nie chce. W podobnym wieku jest Jerzy Kiszkis, który jednak sceny się trzyma, który żyje teatrem. Jego obecność uratowała nam kilka tytułów, choćby „Dziady” czy „Kopenhagę” właśnie. 

Wielu przychodziło „na Kiszkisa”, którego legenda jest wciąż żywa.

Potrzebni są starsi aktorzy. Przy nich młodzież się rozwija, począwszy od słuchania anegdot, o tym jak to kiedyś w teatrze bywało – bo to też jest potrzebne – to jest część teatru, po możliwość partnerowania w roli. 

Dlaczego nie udało się wybudować nowego teatru?

Było kilka podejść, kilka projektów, choćby ten na 800 miejsc, co uważam za chybiony pomysł. Były podejścia, nie było wystarczającej ilości pieniędzy, ale odchodząc życzę temu teatrowi, by wreszcie się ziściło. Nie wiem, czy nowa dyrektor ma w planie nowy obiekt, ale to w planach musi mieć przede wszystkim władza. W obietnicach wyborczych czytaliśmy, że teatr miałby stanąć na molo rybackim, co byłoby znakomite, bo budowa trwałaby, aktorzy mogliby grać w starej siedzibie, a potem przenieść się na gotowe. Remont tego budynku jest pomysłem bezzasadnym, to hangar z lat 40., nikt nie zna jego projektów. Jak zaczną go remontować, to się rozleci. To, co można było zrobić, zrobiliśmy z dyrektorem naczelnym, Wojtkiem Zielińskim, wymieniliśmy deski sceniczne, fotele na widowni, uruchomiliśmy zapadnię, klimatyzację. Jeszcze trochę ten teatr pociągnie... Jeśli Słupsk wybudował sobie teatr, jeśli stanął Teatr Szekspirowski, to może władze Gdyni powinny sobie wziąć za punkt honoru, by nowy teatr postawić? 

Czego pan życzy nowej dyrekcji? 

Mieliśmy już okazję rozmawiać. Rozumiem, że zmiany w teatrze są potrzebne, ale życzę, by nie była to rewolucja, a ewolucja. Cieszę się, że nowa pani dyrektor dobrze mówi o zespole aktorskim. Życzę jej wytrwałości, żeby to, co zamierza, ziściło się. Życzę, po ludzku, sukcesu. Odchodzę z poczuciem, że swoje zrobiłem dla tej sceny, dla tego miasta. Ale zostają tu ludzie bliscy memu sercu, a zatem zależy mi, by wszystko, co będzie tu się działo, spotkało się z uznaniem widzów, ale i aktorów. 

Czego pan życzy sobie?

Zdrowia! I żebym mógł mieć kontakt z teatrem – w szerokim tego słowa znaczeniu – jako widz, ale i jako reżyser. A z najbliższych planów to pogody na Scenie Letniej! We wrześniu – pogody w Tatrach. I szczytów! Trochę planów „bezczelnych” nawet mam... Jeśli chodzi o góry, oczywiście… (śmiech) Muszę zacząć od ostrej diety, i to jest najgorsze…

Tytuł oryginalny

Krzysztof Babicki: Moja droga to zawsze było wspinanie się na wysokie szczyty

Źródło:

www.zawszepomorze.pl
Link do źródła

Autor:

Gabriela Pewińska-Jaśniewicz

Data publikacji oryginału:

27.06.2025

Sprawdź także