O spektaklu Iwona, księżniczka Burgunda w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich..
Iwona, księżniczka Burgunda w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego jest spektaklem, w którym zarówno aktorzy, jak i widzowie zostają poddani pewnej próbie. Pierwsi – mierzą się na scenie z bodajże najsłynniejszą milczącą postacią w polskim dramacie, drudzy muszą zrewidować swoje oczekiwania, wyobrażenia i dotychczasowe doświadczenia tego, jak przedstawiana wcześniej była gombrowiczowska księżniczka. Mówiąc krótko, spektakl w krakowskim Teatrze Ludowym traktuje o przemocy (zwłaszcza tej niewysłowionej, podskórnej) i co najważniejsze, przedstawia problem posługując się figurą Iwony, praktycznie bez Iwony.
Gra z Gombrowiczem zaczyna się już od samego początku spektaklu – ostentacyjnie kiczowata scenografia (co nie zmienia faktu, że urocza) daje jasny sygnał, że podobnie jak u autora Iwony…, najważniejsze jest to, co dzieje się między ludźmi a nie to, gdzie ma miejsce akcja. Twórcy zapraszają więc widzów do prowizorycznego, umownego parku rozrywki z makietą zamku, zjeżdżalnią zakończoną „straszną” paszczą i gigantyczną muchołówką pod ścianą. W takich okolicznościach poznajemy wszystkich dworzan z królem i królową na czele.
Choć dramaturgicznie akcja przedstawienia porusza się do przodu, w zasadzie nie odbiegając bardzo od swojego pierwowzoru (może poza kolejnością części wydarzeń), to w całym spektaklu uderza co innego. Tytułowa bohaterka przez, można śmiało powiedzieć, 95 % czasu przebywania na scenie (a jest na niej od prawie samego początku do końca) jest dla widzów niewidoczna. Chowa się pod kołdrą, umieszczoną w wylocie groteskowej zjeżdżalni. Co jakiś czas słychać jej płacz, pojękiwanie, zawodzenie, przywodzące na myśl kogoś w ciężkim stanie psychicznym, cierpiącego, zmagającego się z własnymi demonami. To porusza w krakowskiej Iwonie najbardziej – nie mamy do czynienia z dziewczyną, która wodzi za nos dworzan, prowokując ich do zrzucenia masek. Obserwujemy raczej dotkniętą przez przemoc istotę, której jest nam po prostu szczerze żal. Przy takim spojrzeniu na sytuację tytułowej bohaterki, wszystkie bardziej lub mniej śmieszne, głupawe teksty bohaterów atakujących Iwonę, stają się krępujące dla wszystkich słuchających. Widownia jest jak klasa, która milczy, podczas gdy szkolny oprawca pastwi się nad swoją ofiarą. Dowodem na to, że przemoc nie ma początku i końca, jest cykliczne powtarzanie niektórych scen, a zwłaszcza tej, w której Iwona „dławi się ością”, co w przypadku spektaklu Tomaszewskiego jest wielkim eufemizmem.
Mocną stroną przedstawienia jest muzyka, grana na żywo. Świetnie oddaje nastrój scen i wyznacza tempo spektaklu. Aktorzy Ludowego wypadają bardzo dobrze jako całość, najlepsze są te sceny, w których pojawiają się praktycznie wszyscy naraz. Energia, jaką potrafią wspólnie wytworzyć, jest wyczuwalna po drugiej stronie sceny.
Demaskowanie ludzkiej obłudy jako jeden z głównych tematów pierwszego dramatu Gombrowicza, w tym przedstawianiu realizuje się poprzez przemoc, przede wszystkim, za pomocą słów, niejako w „białych rękawiczkach”. Ran po słowach przecież nie widać, nie zostawiają śladów. Zawodzenie Iwony łatwo zaszufladkować jako histerię, wydumany problem, z którego można się śmiać.
Nie można.