Oszałamiającą karierę robi ostatnimi czasy słowo "agent". Jeśli czujesz do Iksińskiego awersję, wystarczy, że rozpowszechnisz w mediach, że Iksiński to agent. Rozpowszechnisz i poczekasz, co się stanie.
Nieważne, że Iksiński jest krystalicznie czysty - w IV RP właśnie tacy idą do piekła w pierwszej kolejności. Tak czy owak, bycie nawet fikcyjnym agentem obecnie nie przystoi. Popyt na rzucenie w przeciwnika agenturalnym plackiem wyczuł kilka dni temu znany beckettolog Antoni Libera. Do niedawna funkcjonował on w mojej głowie między innymi jako kompetentny tłumacz, orędownik i wielki znawca twórczości charyzmatycznego dramaturga z Irlandii. Tym większe było moje zdumienie, gdy dowiedziałem się, że Libera, urażony ostatnim felietonem prof. Michała Pawła Markowskiego [na zdjęciu] w "Tygodniku Powszechnym" (w którym autor kpi sobie z postaci Wielkiego Pisarza, niektórym pewnie łudząco przypominającego imć Liberę), oskarżył na publicznym zebraniu żonę Markowskiego o agenturalne zapędy. Tak się bowiem składa, że żona felietonisty "Tygodnika" pracuje w Teatrze Słowackiego, gdzie Libera przygotowywał właśnie swą premierę (Becketta oczywiście).