„Dziewczyna z Dzikiego Zachodu” Giacomo Pucciniego w reż. Karoliny Sofulak w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Agnieszka Kowarska na stronie „Kulturalnie24”.
Niezbyt często wystawiana „La Fanciulla del West” Giacoma Pucciniego pozostaje w cieniu „Toski”, „Madamy Butterfly” i „Cyganerii”. Sam kompozytor uważał tę operę za swoje najdoskonalsze dzieło i trudno się z tym nie zgodzić. I choć zdecydowanie bliższa jest mi „Tosca” to niezbyt często graną historię Minni obejrzałam z zaciekawieniem. Premiera „Dziewczyny z Dzikiego Zachodu” w reżyserii Karoliny Sofulak odbyła się w minioną sobotę 17 grudnia w Teatrze Wielkim w Łodzi. Wielka szkoda, że realizatorzy nie uniknęli błędów.
Spektakl ze względu na libretto o zabarwieniu sensacyjnym dawał duże możliwości dramaturgiczne. Z drugiej jednak strony z powodu budowy wystawianego dzieła, które bardziej przywodzi na myśl poematy symfoniczne a nie „tradycyjne” opery, wymagał od solistów nie tylko zacięcia aktorskiego, ale i silnego głosu. Niestety realizacja – biorąc pod uwagę bardzo wyskoki poziom samego dzieła - obnażyła niedoskonałości zarówno w zakresie reżyserii jak i wykonawstwa. Brawurowe prowadzenie orkiestry zamiast zachwycać niestety przeszkadzało w słuchaniu solistów, niejednokrotnie skutecznie zagłuszając ich w bardziej lirycznych momentach, w których wyrażenie emocji wymagało wyciszenia głosu a nie jego nadmiernej eksploatacji. Czyż orkiestra nie powinna współbrzmieć ze śpiewakiem i mu towarzyszyć a nie rywalizować z nim o uwagę publiczności? A tu miałam nieprzyjemne wrażenie, że dyrygujący podczas premiery Wojciech Rodek chce być pierwszoplanową postacią spektaklu. Tak być nie powinno.
Być może z tego powodu partie Minni śpiewane przez Dorotę Wójcik nie zabrzmiały jak powinny, bo miejscami po prostu nie było jej słychać. I choć doceniam świetnie wyszkolony głos to jednak tego wieczoru wcale mnie nie zachwycił. Również aktorsko było coś nie tak. Ta wersja Minni mnie nie przekonała. Trudno było mi uwierzyć, że kobieta utrzymująca się ze słabości mężczyzn, nauczona męskich zachowań i świetnie posługująca się bronią tak łatwo i nieporadnie pozwala sobie ją odebrać, by natychmiast z taką swobodą flirtować z Johnsonem odziawszy się w sukienkę i buciki na obcasach. Zabrakło wejścia głębiej w postać i przemyślenia jej motywacji. Minni w mojej ocenie okazała się postacią wyrachowaną i po babsku przebiegłą a Pucciniemu wszak chodziło chyba o wielką i namiętną miłość? Czyż nie?
Grymaszę dlatego, że reżyserująca spektakl Karolina Sofulak narzuciła konwencję dramaturgiczą, która na pewno sprawdziłaby się w teatrze dramatycznym, ale niekoniecznie w operowym. Przede wszystkim w pierwszym akcie pojawiło się – jak na teatr operowy - zbyt wiele postaci na scenie równocześnie, których zadaniem było grać rolę, co wprowadziło straszliwy chaos - nie bardzo wiadomo było kto i co śpiewa a elementy chóralne zaśpiewano nierówno (niestety podobne nierówności pojawiały się i w dalszej części spektaklu). Obecność niektórych postaci na scenie nie miała żadnego uzasadnienia dramaturgicznego. Podpieranie ścian mija się bowiem z celem. Co prawda kompozycja na pierwszy rzut oka może i wydawała się malownicza, ale… No właśnie. Był bałagan, który skutecznie odwracał uwagę od muzyki i śpiewu. Podobnie było w trzecim akcie, ale w znacznie mniejszym zakresie.
Ciekawie w kontekście tej realizacji zaprezentowała się nietypowa, mocno symbolizująca scenografia. Miała właściwy plan i proporcje a przy tym została sensownym wykorzystana. Plus doskonale wyreżyserowane światła i animacje, które nie tylko dopełniły libretto, ale i bardzo zgrabnie przeprowadziły widza przez wydarzenia rozgrywające się poza planem sceny. Nieźle wkomponowały się kostiumy, dość zachowawczo potraktowane, ale właściwie co tu jeszcze można wymyśleć w kontekście stroju kowboja? Realizacja od strony plastycznej wyglądała nawet nieźle, ale trochę szkoda, że projektantka nie miała ochoty na bardziej ryzykowne pomysły. Wybrała rozwiązanie bezpieczniejsze. Tym bardziej doceniam pracę Kamila Lendy. Tu muszę zwrócić uwagę i na to, że publiczność wchodzącą na widownię przywitała podniesiona kurtyna – to także element najwyraźniej zainspirowany teatrem dramatycznym. Dodatkowo część wydarzeń została na widownię po prostu przeniesiona i soliści wchodzili wejściem przeznaczonym dla publiczności. To zabieg także często spotykany w teatrach dramatycznych. Te elementy bardzo przyciągały uwagę widzówi i angażowały ją w pozytywny sposób. Tym bardziej należało baczniej zwrócić uwagę na walor aktorski występów poszczególnych solistów.
Ale niektórzy poradzili sobie z tym zadaniem doskonale! Niewątpliwie ten wieczór należał do Dominika Sutowicza śpiewającego partię Dicka Johnsona / Ramerreza. Swoje pierwsze wejście mocno zaakcentował pięknym, silnym tenorem i świetnie graną rolą. Dick był złodziejem i romantykiem, ale jak najbardziej byłam skłonna uwierzyć w jego przemianę i obietnice porzucenia tej wątpliwej profesji dla miłości. Świetne sceny z Dorotą Wójcik były pełne wdzięku i erotycznego iskrzenia. I można obyć się bez turlania po scenie? Można! Nie będę jednak znowu wracać do Casanovy. Obiecuję, że zrobiłam to ostatni raz. No i muszę też przyznać, że w drugim akcie Dorota Wójcik w duetach z Sutowiczem była zdecydowanie lepsza niż w pierwszej części spektaklu. Poza śpiewaniem mogła jeszcze grać, ale dostała do tego przestrzeń. Zresztą jestem zdania, że obecność Dominika Sutowicza robiła wszystkie sceny. Brawo! Warto jednak wspomnieć i o innych artystach, którzy doskonale zaprezentowali się podczas wieczoru premierowego. Świetna była, z malutką co prawda partią, ale nie szkodzi, Olga Maroszek jako Wowkle. Ma ona nie tylko piękny glos, ale i wyrazistą mimikę, którą świetnie zagrała. Dobrzy byli również Rafał Pikała (Joe Castro) i Jan Okraska (Sonora). Mocne głosy, nieudawana swoboda, dobra gra. Miałam dużą frajdę przyglądając się ich występowi i myślę, że chyba warto byłoby częściej korzystać z ich umiejętności.
Natomiast rozczarowaniem dla mnie był występ Viktora Yankovskyi’ego. W pierwszych minutach wypadł nawet dobrze. O, nieźle – myślałam. Ale niestety im dalej, tym było gorzej. Do partii szeryfa Jacka Rance’a przy tak dynamicznej kompozycji jego baryton na dłuższą metę okazał się zbyt słaby, jakby ugrzązł nawet nie w krtani a – co wydaje się całkiem niemożliwe - w tchawicy i za nic nie chciał wyjść. Na koniec wydobywał dźwięki tak przytłumione, że kłóciło się to dużą ekspresją odmalowaną na twarzy tego artysty. Trzeba jednak przyznać, że pasował do roli szeryfa od strony wizualnej, myślę tu o typie urody i charakterze – szczupły, drobny, wyrazisty. No, ale to cały czas jest jednak teatr operowy a nie dramatyczny.
Co by nie mówić „Dziewczyna z Dzikiego Zachodu” to jednak ciekawa propozycja repertuarowa Teatru Wielkiego w Łodzi i chyba dobrze, że odmieniona wróciła po pięćdziesięciu latach na afisz. Widzę tu na chwilę obecną trzy mocne atuty tej produkcji: Puccini, Sutowicz, scenografia, czy nawet mówiąc szerzej plastyka realizacji jako całości. Przy pewnych poprawkach dramaturgicznych ograniczających przykry chaos w pierwszym i trzecim akcie, po wprowadzeniu zmian w obsadzie, skupiających się na zaangażowaniu mocnych głosów czy bardziej pasujących do ról, ten spektakl mógłby nawet na dłużej zagościć w sercach publiczności.