„Uszedłem tylko ja sam” Caryl Churchill w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Ogień Boży spadł z nieba, zapłonął wśród owiec oraz sług i pochłonął ich. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść” – mówi posłaniec do biblijnego Hioba, relacjonując panu kolejne nieszczęście, jakie spada na samego Hioba, jego rodzinę i majątek. Katastroficzne wizje, czerpane wprost ze Starego Testamentu dość często są cytowane albo stanowią motywy utworów muzycznych, literackich i filozoficznych. Caryl Churchill, brytyjska dramatopisarka, zaangażowana politycznie i społecznie autorka sztuk radiowych i telewizyjnych, również korzystała z Biblii, nawiązując do Księgi Hioba, z której zaczerpnęła tytuł swojej sztuki – „Uszedłem tylko ja sam” („Escaped Alone” ). Premiera spektaklu odbyła się w Royal Court Theatre w Londynie w 2016 roku i od razu spodobała się widzom, a krytycy chwalili ją za ciekawą konstrukcję i dramaturgię bliską Beckettowi, elementy symboliczne i surrealistyczne oraz intrygujący wizerunek kobiet (Churchill znana jest z propagowania postulatów feminizmu i często w swych utworach skupia się na losie kobiet). Agnieszka Glińska podąża za autorką, pokazując na scenie udramatyzowaną adaptację „hiobowej” historii, mocno odmienionej przez autorkę tekstu, a jednak bliską jej klimatem oraz atmosferą niepokoju, kary za grzechy i profetyzmu. Uwypukla intrygująco abstrakcyjną, „poszarpaną” akcję dramatu, mieszanie się czasów i miejsca.
Agnieszka Glińska potrafi subtelnie, ale zdecydowanie budować atmosferę swoich przedstawień. Spektakl rozpoczyna się zanim jeszcze wszyscy widzowie zasiądą na miejscach, ucichnie gwar i zgasną telefony. To bardzo dobre i delikatne zaproszenie do wejścia w świat starszych pań – bohaterek sztuki oraz do oderwania się od naszej codzienności i uchylenia furtki, za którą popołudniowe słońce wydłuża cienie, a gospodyni podaje odpoczywającym gościom małe przekąski. Pani Jarrett zagląda przez otwartą bramę do ogrodu sąsiadki, pani Sally. W słoneczny, letni dzień, w domu na przedmieściach angielskiego miasta spotykają się trzy bliskie przyjaciółki. Sally, Vi i Lena przy herbacie plotkują o wszystkim – poczynając od błahych spraw, kończąc na bardzo poważnych. W swobodny sposób omawiają swe minione życie zawodowe, problemy osobiste, choroby, a także wydarzenia polityczne. Ich rozmowa wydaje się bardzo realna, bliska naszej teraźniejszości – napomykają o uzależnieniu młodych ludzi od iPhone’ów, omawiają kolejne sezony serialu na Netflixie i programy kulinarne. Jednak czasami ich zabawne dialogi przestają być tak oczywiste i lekkie, a zaczynają zwracać się ku dystopijnej wizji świata, oderwanej od „tu i teraz”. W sztuce Caryl Churchill apokaliptyczne przepowiednie wypowiada wprost pani Jarrett. Jej monologi nie zawierają żadnej wskazówki: czy wizje światowej katastrofy, nadciągających dni rozrachunku są prawdziwe? A może to tylko fantazja? Nonsens i absurd mieszają się z naturalnością popołudniowego podwieczorku i przyjacielskich pogawędek. Churchill pomału pozwala nam bliżej przyjrzeć się trzem przyjaciółkom, ich lękom i paraliżującym fobiom. Kobiety znają się na wylot, dokańczają nawzajem swoje rozpoczęte zdania, ich monologi łączą się w jedną, choć nieco poszarpaną całość, która ma subtelny, nieco groteskowy urok.
Katarzyna Herman, Anna Moskal, Agnieszka Roszkowska, Agnieszka Wosińska tworzą w spektaklu wdzięcznie zarysowaną galerię postaci. Aktorki grają z celową przesadą, nieraz z egzaltacją, koloryzując swe słowa (ale do pewnych granic), w dodatku z humorem i gorzkawą ironią. I nie ma w ich kreacjach przesady, wszystkie są przemyślane, technicznie dopracowane. W sztuce Caryl Churchill w ogrodzie siedzą siedemdziesięcioletnie panie, natomiast u Glińskiej kobiety są młodsze, żwawsze. Z przyjemnością obserwuję ich dynamiczną i czytelną wymianę zdań. Czasem panie „potykają się” o wypowiadane słowo, przerywają sobie, jednak z klasą wychodzą z tej sytuacji (to się nazywa doświadczenie sceniczne). Doskonale wiedzą kiedy zwolnić i dać widzowi szansę na pośmianie się oraz chwilę refleksji, ale zaraz przyspieszają, by się nie nudził. Ich monologi sprawiają wrażenie nieco oderwanych, czasem groteskowo irracjonalnych, a jednak płynących wspólnym nurtem. W spektaklu Glińska wykorzystuje różne koncepcje inscenizacyjne. Podczas spotkania towarzyskiego bohaterki często nie zwracają się bezpośrednio do siebie – prowadząc własny monolog, patrzą w dal, całkowicie skoncentrowane na sobie. Stąd wrażenie alienacji, samotności wewnętrznej postaci. Czy to zamierzony efekt? Chyba tak. Reżyserka wielokrotnie stosowała ten trick, bardzo trafnie. Właśnie dzięki temu, bliskie relacje między kobietami chwilami zdają się ulotne, nie do końca prawdziwe. Znakomita Katarzyna Herman (Sally) wie jak opowiadać o dręczących ją strachach – ailurofobii, czyli irracjonalnym strachu odczuwanym w zetknięciu z kotami, który przeradza się w zaburzenie obsesyjno-kompulsywne. A przy okazji z niewymuszonym wdziękiem, jakby od niechcenia, przechwala się swoim potomstwem. Agnieszka Wosińska czyli Lena nie może dotrzeć do sklepu spożywczego – cierpi na agorafobię, ale pragnie odwiedzić Japonię. Naturalna i urocza w swej nieśmiałości, nie chce rozmawiać o swych problemach. Z kolei Agnieszka Roszkowska w roli Vi dość niefrasobliwie ujawnia swą mroczną, zaskakującą przeszłość. Z humorem, pełna niewiarygodnego wigoru, dociekliwa, potrafi gwałtownie zmieniać nastrój, złoszcząc się jak dziecko. I ostania z pań – Anna Moskal jako pani Jarrett znerwicowanym głosem, z zaciętością powtarza w kółko słowa „straszna wściekłość”. Ta krótka fraza różni się charakterem od wypowiadanego ze sztucznym uśmiechem i spokojem monologu o nadchodzącej (a może już obecnej) apokalipsie (cóż za przewrotność!). Żonglowanie nastrojem, płynne zmiany, powtarzalność gestów, krótkich sekwencji (po wielokroć) powoduje, że silniej odczuwamy wzrost napięcia i niepokoju – a przecież o to chodzi w spektaklu. Spokój jest tylko pozorny, jak rozmowa przyjaciółek, ich twarze z przyklejonym uśmiechem, nic nieznaczące rozmowy przy herbacie i koreczkach serowych z oliwkami. Paraliżujące kobiece fobie okazują się jedynie wstępem do opowieści o pandemii i plastycznych opisów globalnej katastrofy. Poczucie strachu i gniewu narasta, gdy wydłużają się południowe cienie. „Prezydenci popełniali samobójstwo. Ostatni ocaleńcy nabyli odporność a zmutowany wirus wytępił wieloryby”. Nie wydaje się to całkiem nieprawdopodobną i odległą przepowiednią… . Krótki tekst, nasycony humorem, słonecznym, pogodnym światłem jest tylko pozornie lekki. Ciężki od znaczeń, zwraca uwagę na znieczulicę, niszczenie i skażenie środowiska. I nie ma wątpliwości, że autorce tekstu chodzi o drapieżność kapitalizmu, zachłanność bogatych i uprzywilejowanych. Jak długo pozostaniemy nieświadomymi niszczenia natury i cierpienia innych? Czy można liczyć na ocalenie? Odpowiedź dają cztery kobiety, obciążone lękami, a jednak silne w swej chęci zbliżenia do drugiego człowieka, w rozmowie, słuchaniu, zwierzeniach i wyznaniach.
Bardzo cenię Agnieszkę Glińską jako reżysera – za jej wyczucie i precyzję, dbałość o szczegóły, umiejętność czarowania widza delikatnymi niuansami. W spektaklu wszystko jest „po coś”, niezbędne do budowania prawdziwego świata scenicznego. Glińska współpracuje ze sprawdzonym zespołem, dlatego liczne drobiazgi, światło za które odpowiada Jacqueline Sobiszewski (niezwykle ważne w tej inscenizacji), scenografia Moniki Nyckowskiej idealnie dopasowana do Sceny Przodownik, kostiumy Katarzyny Lewińskiej, muzyka Ygora Przebindowskiego tworzą jedną, spójną całość. Przedstawienie rozpięte między realizmem a abstrakcją, absurdem, nonsensem i sensem, między ironicznym humorem a liryzmem nakłania do refleksji – bolesnej, ale z iskrami nadziei.