Z Krystyną Meissner, reżyserką i dyrektorką teatrów, twórczynią festiwali Kontakt i Dialog, rozmawia Łukasz Maciejewski.
W środowisku teatralnym mówi się o Pani: „silna, bezkompromisowa, niezależna“.
Mam mnóstwo energii. Z tym albo się rodzimy, albo nie. Lubię
przeprowadzać określone cele maksymalnie prostą drogą, niczego nie
komplikuję. Załatwiam, co mam do załatwienia, rzadko się waham.
Nie ma pod tym względem różnicy między Krystyną Meissner-reżyserem teatralnym oraz Meissner-kreatorem festiwali teatralnych?
Z wiekiem i doświadczeniem daję moim partnerom coraz więcej przestrzeni
we współdecydowaniu o kształcie spektaklu. Zawsze przed przystąpieniem
do pracy mam określony pomysł, wiem, co chciałabym pokazać. Następnie
dyskutuję z aktorami, scenografami, choreografami, korzystam z cudzych
doświadczeń. Natomiast jeżeli chodzi o festiwale, jestem bardziej
apodyktyczna. W wyborze przedstawień kieruję się własnym gustem. Na Dialog zapraszam spektakle, które sama wybieram, biorę całkowitą odpowiedzialność za dobór repertuaru.
Kiedy zaczynała Pani przygodę z reżyserią, kobiet w polskim teatrze w
zasadzie nie było. Przecierała Pani szlaki razem z Krystyną Skuszanką,
Lidią Zamkow i Izabellą Cywińską. Dwukrotnie bez sukcesu zdawała Pani na
Wydział Reżyserii Szkoły Filmowej w Łodzi. Czy płeć miała wtedy
znaczenie?
Podczas egzaminów w Szkole Filmowej wyraźnie dawano mi odczuć, że jako
kobieta nie nadaję się do zawodu reżysera. Nie byłam traktowana
poważnie. Zdawałam maturę w bardzo dobrej szkole przyklasztornej Sacré
Coeur w Pobiedziskach pod Poznaniem, a chociaż szybko rozstałam się z
religią, podczas egzaminów uznano najwyraźniej, że tego rodzaju edukacja
jest niejako moją pieczęcią, dlatego w lekceważącym tonie pytano mnie
wyłącznie o kwestie religijne. Tego rodzaju doświadczenia zraziły mnie,
ale nie zdołały zabić marzeń. W końcu zdecydowałam się zdawać do Szkoły
Teatralnej. Miałam szczęście, na Wydział Reżyserii przyjmowali mnie
naprawdę mądrzy ludzie: Erwin Axer, Aleksander Bardini, Jan Kreczmar,
Jerzy Kreczmar. W ten sposób w moim życiu pojawił się teatr.
Potrzeba tworzenia innej rzeczywistości
Jako dziecko była Pani świadkiem likwidacji warszawskiego getta i powstania warszawskiego. Czy tego typu ekstremalne doświadczania zaważyły na decyzji o wyborze reżyserii?Nie, dziecko nie przeżywa tego, co widzi w kategoriach dramatu.
Oczywiście dostrzega szczegóły, zauważa, że obok niego zabija się ludzi,
ale nie ma dostatecznej wyobraźni, żeby to racjonalizować, przeżywać
świadomie. Myślę, że nie należy w moim przypadku łączyć brutalnych
obrazów wojennych z wyborem drogi zawodowej. Na pewno wcześnie
uświadomiłam sobie natomiast potrzebę tworzenia innej rzeczywistości niż
ta, którą znałam na co dzień.
Jeszcze jako studentka reżyserii w warszawskiej Akademii Teatralnej wyruszyła Pani na Zachód.
Na moment poluzowały się granice. Po przygotowaniu ogromnej ilości
dokumentów można było wyjechać z kraju. To, co wtedy zobaczyłam, było
niewyobrażalnym szokiem. Rzeczywistość Zachodu, tak różna od naszej,
była kolorowa i rozwibrowana. Nie sądziłam, że na jednym kontynencie
można żyć i funkcjonować na tak krańcowo różnych poziomach. Już wtedy
podjęłam decyzję, że muszę ten fenomen zbadać, wszystkiego powąchać,
dotknąć, zobaczyć. Czułam, że kolejna szansa opuszczenia Polski może się
nie powtórzyć. Wszyscy tak wtedy myśleliśmy.
Najpierw z grupą przyjaciół zatrzymaliśmy się w Berlinie. Kilka dni
mieszkaliśmy w Ambasadzie Polskiej, stamtąd ruszyłam do Londynu.
Chodziłam na próby spektaklu Petera Brooka. Pracował wówczas nad Burzą
Szekspira z Johnem Gielgudem w roli Prospera. Obserwowanie tak
wybitnych artystów było fascynujące. Bohdan Korzeniewski, wówczas
dziekan naszego wydziału, zgodził się na przedłużenie urlopu
dziekańskiego. Znalazłam się w Paryżu. Z jednej strony przyglądałam się
pracy wielkich artystów, poznawałam miasto, chodziłam do muzeów i na
koncerty, z drugiej przechodziłam przyspieszony kurs życia. Żeby
przeżyć, musiałam pracować. W Londynie byłam kelnerką, w Paryżu
opiekunką do dzieci, sprzątaczką itd. Najważniejsze były jednak próby w
teatrze słynnego Jeana Vilara, wówczas w apogeum kariery. Z Vilarem
pracował legendarny filmowiec, René Clair oraz ikona francuskiego
aktorstwa - Gérard Philipe. Razem z Jarosławem Abramowem
uczestniczyliśmy w próbach ich wspólnego przedstawienia Nie igra się z miłością
Alfreda de Musset. Poza kontaktem z wielkimi artystami, tamto
doświadczenie było również lekcją życiową. Zobaczyłam, że ci wspaniali
twórcy to także cudowni, bezpośredni, zawsze pomocni ludzie. I że ich
reakcje niczym nie różnią się od zachowań każdego śmiertelnika. Stres
przed premierą jest podobny, wysiłek wkładany w przygotowanie spektaklu
równie wielki.
Nie chciała Pani zostać we Francji?
Nie, moim celem było zdobycie wiedzy o świecie. Chciałam dowiedzieć się
jak najwięcej i z tym bagażem wrócić do Polski. Chłonęłam rzeczywistość
całą sobą, ale dom zawsze był tutaj.
W 1961 przedstawiła Pani w ramach swojego debiutu, tzw. warsztatu
reżyserskiego, na scenie Teatru Ateneum w Warszawie „Escurial“ Michela
de Ghelderode, „Samoobsługę“ Harolda Pintera i „Na pełnym morzu“
Sławomira Mrożka. Pomimo świetnych recenzji, nie została Pani w
Warszawie.
Znowu dała o sobie znać niewłaściwa płeć. Bardziej wierzono mężczyznom,
niż kobietom. Wbrew pozorom, nikt nie pchał się do mnie z propozycjami.
Byłam jednak zdeterminowana. Rozesłałam chyba trzydzieści listów do
wszystkich teatrów w Polsce z deklaracją gotowości natychmiastowej
pracy. Dostałam jedną odpowiedź - od dyrektora Teatru im. Aleksandra
Węgierki w Białymstoku, Jerzego Zegalskiego.
„Nie warto się czubić“
Sprawności reżyserskiej nabierała Pani pracując na prowincji.
Pomyślałam: wszystko jedno gdzie, muszę pracować. Reżyserii można się
nauczyć tylko w konfrontacji z żywym teatrem, zespołem, tekstem dramatu.
Każdy spektakl był dla mnie lekcją pokory. Jeżeli miało się taki rozpęd
jak ja (pobyt w Londynie, Paryżu, pierwsze udane próby w Warszawie),
szukało się za wszelką cenę potwierdzenia racji. Nie zawsze było to
możliwe. W pierwszych latach byłam narowista, łatwo wchodziłam w
konflikty. Po jednej z poważnych kłótni z dyrektorem w teatrze w
Bielsku-Białej, trafiłam do Andrzeja Szczepkowskiego, wówczas szefa
ZASP-u. Usłyszałam: „Pani Krystyno, jesteśmy tak małym środowiskiem, że
naprawdę nie warto się czubić, proszę w miarę możliwości rozwiązywać
konflikty polubownie, nie kłócić się“. Na zawsze zapamiętałam te słowa.
Od tamtej pory nie prowokuję konfliktów w środowisku.
W 1970 roku, po realizacjach na scenach Białegostoku, Bydgoszczy i
Torunia, wróciła Pani do Warszawy, stając się jednym z najgłośniejszych
nazwisk w stołecznym Teatrze Polskim. „Spotkanie z Krystyną Meissner i
praca nad «Moralnością Pani Dulskiej» była jedną z najważniejszych
przygód zawodowych w moim życiu, to była praca nad sensem - odważna,
mądra, precyzyjna“ – opowiadała mi ikona polskiego aktorstwa, Nina
Andrycz, odtwórczyni roli Dulskiej.
Kiedy zaproponowano mi reżyserię Moralności Pani Dulskiej
Zapolskiej, byłam sceptyczna. To nie jest repertuar, który lubię.
Klasyka, dosyć już wtedy zwietrzała, oczywista metaforyka. Na szczęście
pracowałam ze znakomitym scenografem, Krzysztofem Pankiewiczem, miałam
również do dyspozycji oddaną tej pracy Ninę Andrycz, nie tylko
legendarną aktorkę, ale także żonę pięciokrotnego premiera
komunistycznego rządu, Józefa Cyrankiewicza. Mimo to postanowiliśmy
zrobić odważny spektakl, przeciwstawiający się wszystkim PRL-owskim
„pańciom“ uzurpującym sobie prawa do decydowania o kulturze. Scenografia
Pankiewicza była wymowna i oryginalna, mieszkanie Dulskiej wyglądało
jak śmietnisko mebli różnej konduity, byle co połączone ze sobą byle
jak. Na śmietnisku bohaterowie zajmowali się problemami natury
erotycznej i obyczajowej. Niektórzy widzowie buntowali się, byli
oburzeni, że kojarzona z rolami królowych Andrycz gra w niemoralnej
sztuce, Jan Świderski z oburzeniem odwracał głowę.
Nina Andrycz wspominała o skrajnych recenzjach. Spektakl o wydźwięku obyczajowym uznany został za przedstawienie polityczne.
Wszystko kojarzyło się z polityką. A moja Moralność pani Dulskiej
została wymierzona przeciwko establishmentowi narzucającemu sposób
bycia, stosunek do rzeczywistości. I w tym również była polityka. Mam
wrażenie, że Dulska była dla mnie przełomem. Zaczęłam wtedy czuć teatr.
Pierwsze zawodowe kroki to było chodzenie po omacku. Przy Dulskiej
odnalazłam styl.
Czy łączyło się to również ze świadomością, że reżyseria w Pani
przypadku nie jest celem ostatecznym, czuje Pani w sobie potencjał
kierowania zespołem?
Wiele w moim życiu zawdzięczam szczęśliwym przypadkom. Pod koniec lat
siedemdziesiątych coraz gorzej czułam się w Teatrze Polskim w Warszawie.
W Rzeszowie, w Teatrze im. Siemaszkowej wyreżyserowałam Kniazia Patiomkina
Tadeusza Micińskiego. To był znaczący sukces. Usłyszałam wtedy od
dyrektora tego teatru, Stanisława Wieszczyckiego: „Krystyna, tak
fantastycznie pracujesz z zespołem, błyskawicznie podejmujesz decyzje,
dlaczego nie zostaniesz szefem teatru?“ To było jak olśnienie.
„Rzeczywiście“ - pomyślałam. „Chyba się do tego nadaję“. Okazało się, że
były wówczas dwa dyrektorskie wakaty: w Legnicy i w Zielonej Górze.
Pojechałam do Legnicy, stacjonowali tam Rosjanie, w teatrze zobaczyłam
mnóstwo radzieckich żołnierzy w mundurach. Przeraziłam się tego widoku,
uciekłam. I w ten sposób trafiłam do Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze.
Teatr w Zielonej Górze obejmowałam w najgorętszym politycznie okresie -
lata 1980-1983. A przecież nigdy nie należałam do partii, nie
identyfikowałam się z władzą. Całe życie byłam przekorna. Uważałam, że
nie będę zakłamywała siebie w imię własnego interesu, poprawy bytowej.
Być może dla władzy mogłam być wówczas swego rodzaju wentylem
bezpieczeństwa. Rodzajem komunikatu: „Zobaczcie, jacy jesteśmy otwarci
skoro do współpracy zapraszamy również postaci polemizujące z
obowiązującą linią ideologiczną“.
Kontakt Wschodu z Zachodem
Z Zielonej Góry trafiła Pani do Torunia, do Teatru im. Wilama Horzycy. Za Pani dyrektury teatr w Toruniu zmienił oblicze, powstał festiwal „Kontakt“.
Do 1991 roku festiwal nosił nazwę Festiwal Teatrów Polski Północnej i z
wolna tracił na znaczeniu. Postanowiłam znacząco rozszerzyć jego
formułę, nadałam festiwalowi charakter ogólnopolski i międzynarodowy,
wreszcie zmieniłam nazwę. Przez pierwsze dwa lata prezentowałam za
każdym razem inny kraj. Najpierw to była Litwa, w kolejnym roku Estonia.
Zorientowałam się jednak, że taka formuła nie do końca się sprawdza,
trzecią edycję nazwałam Kontaktem. To była już konfrontacja
spektakli ze Wschodu i z Zachodu. Z każdym rokiem przyjeżdżało coraz
więcej obserwatorów, pojawili się europejscy krytycy, reżyserzy,
teatrologowie. Przypominam, że to były pierwsze lata transformacji.
Artyści, ludzie teatru obawiali się wyjeżdżać na Wschód, robiłam to w
ich imieniu. Pamiętam niebezpieczne podróże w głąb Rosji, noclegi w
samochodzie, bo nie było nas stać na hotele, albo kompletne zagubienie
na trasie, kiedy na szlaku brakowało drogowskazu. Odkrywałam dla Europy
teatry z Syberii, Kazachstanu, Litwy, zderzałam wschodnią energię z
pracami artystów z Polski czy z Niemiec.
Jakim doświadczeniem w Pani życiu zawodowym było krótkie kierowanie Teatrem Starym w Krakowie?
Zaczęło się od telefonu od Andrzeja Wajdy. Na wyjeździe w Dreźnie
otrzymałam informację żebym jak najszybciej wracała do Polski, do
Krakowa. Wajda w porozumieniu z Jarockim, Lupą i innymi znakomitościami
związanymi z Teatrem Starym, zakomunikował mi, że reżyserzy widzieliby
mnie na stanowisku dyrektora teatru. Odruchowo odmówiłam, usłyszałam
jednak, że wszyscy popierają moją kandydaturę, zrobią dużo, żeby tylko
mi się udało. Miałam trudne zadanie. Teatr Stary to przede wszystkim mit
wielkich nazwisk reżyserskich i aktorskich z przeszłości, ale samym
mitem nie można żyć w nieskończoność. Otrzymałam zadanie przewietrzenia
starych murów. Chciałam wpuścić do teatru trochę powietrza, nowe
nazwiska, inny repertuar, wprowadzić drugie piętro do tego mitu,
bardziej realne. To się nie udało.
Już po kilku miesiącach przez część zespołu aktorskiego została Pani
uznana niemal za persona non grata. Dyrekturę w Starym traktuje Pani w
kategoriach porażki?
To jest bardzo kłopotliwe miejsce. Jerzy Bińczycki w czasie dyrekcji w
Starym umarł na zawał, Jan Klata jest teraz poddawany permanentnej
krytyce, a ja, chociaż mocno wszystko przeżywałam, nie dałam się jednak
ponieść emocjom. Kiedy byłam namawiana do rezygnacji ze stanowiska,
odpowiedziałam, że zaszczytem będzie dla mnie zwolnienie z tej funkcji.
Tak się też stało. Myślę, że nie ma sensu traktować tamtego
doświadczenia w kategoriach porażki. Sporo się nauczyłam. Gdybym nie
opuściła Krakowa, nie byłoby w moim życiu zawodowym Teatru Współczesnego
i Wrocławia, nie byłoby być może Dialogu.
Dyrekcję we Wrocławiu rozpoczęła Pani z impetem. Wielki remont, nowe nazwiska, wspaniały festiwal.
Zaczęłam od potężnego remontu. Uważam, że Współczesny ma jedną z
najbardziej funkcjonalnych scen w Polsce. Wkrótce poproszono mnie o
wymyślenie formuły nowego, dużego międzynarodowego festiwalu
teatralnego, który obywałby się we Wrocławiu. Idea bardzo mnie
zafrapowała. Pomyślałam, że skoro festiwal w Toruniu był „kontaktem“
między dwiema sferami kulturowymi, nowy powinien być spotkaniem różnych
światów. W ten sposób narodził się Dialog.
Mocna, odważna, ale także piękna i poetycka
„Dialog“ to spotkanie rzeczywistości teatralnych, które być może
przestają już być sobie obce, ale wciąż mają sobie wiele do pokazania.
Otóż to. Stale pojawiają się nowe nazwiska, trendy, zespoły. Dialog
próbuje oddać puls tej rzeczywistości. A ponieważ bardzo zależy mi na
wysokim poziomie przedstawień, postanowiłam, że festiwal będzie odbywał
się w systemie dwurocznym. W ten sposób jestem w stanie zdobyć wymarzone
przedstawienia, zaprosić upragnionych artystów.
Czy „Dialog“ to dzieło Pani życia?
Nie myślę o tym w ten sposób, nie robię podsumowań. Nasz festiwal na
pewno różni się od większości imprez. Podróżując po europejskich i
międzynarodowych festiwalach teatralnych nieustannie oglądam te same
spektakle podpisane przez tych samych reżyserów. Większość festiwali
posługuje się podobnym programem. Jeżeli na świecie pojawi się coś
naprawdę ciekawego, trafia natychmiast do Berlina, Awinionu oraz innych
imprez. Nie chciałabym kopiować cudzych pomysłów. Szukam własnego
klucza, czasami odkrywam nowe nazwiska. Bohaterami najbliższej edycji Dialogu będzie polski reżyser - Radek Rychcik, autor znakomitych, odkrywczych Dziadów Mickiewicza w Teatrze Nowym w Poznaniu oraz Ivo van Hove, twórca kongenialnych scenicznych adaptacji Bergmana.
Obok „Dialogu“ Pani dyrekcja w Teatrze Współczesnym to otwarte drzwi
dla całego pokolenia polskich reżyserów, dzisiaj gwiazd reżyserii,
wówczas autorów pierwszych przedstawień. We Współczesnym tworzyli Klata,
Zadara, a Warlikowski wyreżyserował legendarnych „Oczyszczonych“ według
Sarah Kane.
Krzysztof bardzo chciał zrobić Oczyszczonych, ale nikt w Polsce
nie miał odwagi tego mu wystawić, ja zdecydowałam się bez wahania. Tylko
raz przyszłam kontrolnie na próbę. Zobaczyłam scenę tak mocną, odważną,
ale jednocześnie piękną i poetycką, że opuściły mnie wszelkie
wątpliwości. Wiedziałam, że powstaje wspaniałe przedstawienie. Okazało
się przełomowe.
Przez cały okres mojej dyrekcji szukałam nowych, utalentowanych nazwisk.
Cieszę się, że dali się uwieść. Każdy był inny, większość spełniła
pokładane nadzieje.
Jak na tym tle widzi Pani własne reżyserskie dokonania z ostatnich
lat - świetnie przyjęte spektakle „... np. Majakowski“ według
Majakowskiego czy „Hopla, Żyjemy!“ inspirowany twórczością Marqueza?
Jako dyrektor nigdy nie promowałam siebie, tego typu działania są mi z
gruntu obce. Zawsze to, co robiłam na scenie przeżywałam mocno
osobiście. Bardziej cieszą mnie głosy widzów po spektaklach niż recenzje
i etykieta wielkiego reżysera. Nie uważam się zresztą za kogoś
nadzwyczajnego. Jestem bardzo przyzwoitym, sprawnym reżyserem, ale nie
mam pretensji do zajmowania jakiegoś znaczącego miejsca w hierarchii
polskich reżyserów. Obce mi jest wszelkie szeregowanie artystów według
ich wartości. To śmieszne, niepoważne. Cieszę się, że biorę udział w
naszym bogatym i ciekawym życiu teatralnym w Polsce. Hopla, Żyjemy!
to spektakl o starości, ponieważ właśnie wchodzę w ten okres. Bardzo
lubię to przedstawienie. Teraz zaś myślę o kameralnym widowisku o Don
Kichocie i Sancho Pansie. Romantyk kontra prosty, przyziemny człowiek,
potrzeba szaleństwa oraz racjonalizm ze słabością do romantyzmu.
Fascynująca relacja.
W tym roku, razem z Robertem Wilsonem odbiera Pani „Nagrodę Goethego“ przyznawaną za wybitne osiągnięcia artystyczne.
Teatr niemiecki zawsze był dla mnie pobudzający. Zapraszając wybitne
spektakle z Niemiec, czułam, że animuję nimi polskich twórców, oraz - co
za tym idzie - polski teatr. Kiedy Robert Wilson przyjechał do
Wrocławia z Woyzeckiem Georga Büchnera, wychodziliśmy z teatru z
obłędem w oczach. Czegoś podobnego jeszcze nie widzieliśmy. Teatr
niemiecki otwierał horyzonty, wskazywał drogę, miał zdecydowanie
największy wpływ na nowy polski teatr. Traktuję zatem tę prestiżową
nagrodę jako wyróżnienie również dla wspaniałego niemieckiego teatru,
dzięki któremu w dużym stopniu mogłam stworzyć dwa istotne europejskie
festiwale. Przenikanie się europejskich kultur było zawsze moim
największym marzeniem. Kontakt to Dialog. Warto rozmawiać.
Czerwiec, 2014 r.