„żONa” Jade-Rose Parker w reż. Adama Sajnuka z Tito Productions na Scenie Spektaklove w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
W kilku momentach miałem wrażenie, że Adam Sajnuk dotyka znaków czasu. A jednak „żONa” Jade-RoseParker ślizga się po wierzchu problemów, a jako komedia jest dość standardowa. Wolę Sajnuka z Teatru WARSawy.
Napisałem niedawno, ze lubię większość inscenizacji niezwykle płodnego reżysera Adama Sajnuka. Przede wszystkim te produkowane w Teatrze WARSawy, gdzie on jako jego szef na ogół celnie wychwytuje niezłą literaturę współczesną i przyrządza ją z nieco offowym posmakiem i szczyptą tajemnicy.
Tym razem Sajnuk wystąpił wszakże jako inscenizator komercyjnej komedii „żONa” francuskiej aktorki Jade-Rose Parker, podobno we Francji popularnej. Wystawił ją na impresaryjnej scenie Spektaklove w tak zwanej Małej Warszawie. Offowe jest tu otoczenie starych praskich Szmulek. Za to wnętrze z czerwonym dywanem na premierze, gośćmi celebrytami, a w tle z bogatą akcją promocyjną. jest zdecydowanie mainstreamowe. Co nie jest zarzutem, a stwierdzeniem faktu.
W poszukiwaniu wieloznaczności
Zdaje się, że Sajnuk miał wrażenie, iż znalazł w tym tekście coś więcej niż zbiór standardowych sytuacji, przewidywalnych gagów słownych i bezpiecznych paradoksów. Jak zwykle okazał się staranny w aranżowaniu szczegółów – wypada tu odnotować inteligentną, choć pozornie dość oczywistą scenografię Katarzyny Adamczyk, i zwłaszcza to, co jest siłą wielu jego innych spektakli: soczystą, fantazyjną, chwilami niemal groteskową muzykę Michała Lamży.
To „coś więcej”, jakąś wartość dodaną, zauważyli pierwsi recenzenci ogłaszający, że spektakl dotyka istotnych wyzwań współczesności, a jest na dokładkę „niejednoznaczny”. Te wyzwania współczesności dotyczą skądinąd tematów modnych aż do znudzenia. Nie da się tego opisać bez częściowego spoilerowania. Po 30 latach małżeństwa mąż, polityk głównego nurtu, odkrywa, że jego żona, skądinąd przy okazji odkrycia u niej choroby nowotworowej, okazuje się… dawnym facetem po zmianie płci.
„żONa” jest komedią, która stawia pytania dotyczące tożsamości i tolerancji, ogłosiła sama autorka, co wskazywałoby na podejście dość typowe dla liberalnego świata artystycznego. „Niejednoznaczność” ma polegać na wyposażeniu obu stron w jakieś racje, trudne do pogodzenia. Bo mąż, skądinąd zasłużony rzecznik praw LGBTiQ, reaguje szokiem i nie może się pogodzić z tym, że był przez 30 lat oszukiwany. A żona uważa, że ma nadal prawo do jego miłości. Jednak aktorka-pisarka nie tworzy sytuacji symetrii. Mnoży dowody bufonady i samolubności męża, a żonie każe wygłaszać wzniosłe komunały.
Może i w eskalowaniu tych komunałów zawiera się jakaś porcja ironii. Ale definicja tematyki przez Jade-Rose Parker wskazuje raczej na jednoznaczną wstępną tezę przyznającą rację jej. Skądinąd znajomi obecni na premierze twierdzili, że nie jest możliwe aby mąż przez trzydzieści lat nie zauważył z kim żyje. Kuracja hormonalna trwa tak naprawdę do końca życia.
Dramaturgiczne zwroty akcji są z kolei obciążone rozlicznymi nielogicznościami. Może i nie trzeba stawiać o to nadmiernych pretensji – trudno uznawać za realistyczny spektakl, w którym jeden z bohaterów zwraca się bezpośrednio do widowni z prośbą o opinię. Ale w tej galopadzie gubimy zasadniczy dylemat: czy ideologiczne deklaracje są tym samym co realne życie? Czy każdy mężczyzna nie miałby na miejscu Francoisa prawa do niesmaku czy niepokoju?
Tylko trochę znaków czasu
Pozostaje satyra na „postępowych polityków”, którzy nie żyją zgodnie z własnymi deklaracjami. Ale znów: to wszystko, jeśli potraktować wyjściową sytuację serio, wydaje się jednak bardziej skomplikowane, także i ten schemat nie wystarczy. Trzeba przyznać, że w finale autorka mnoży komplikacje. „Prześladowana” żona też jest oskarżana o nieczułość i to przez własną córkę (przybraną). Mnie największym niepokojem nastroiła obserwacja niejako na boku. Cała czwórka postaci (jest jeszcze narzeczony córki) trzyma się politycznych poprawności, które każą za zagrożenie uważać jedynie „rasizm” i „homofobię”, co jednak wcale nie rozwiązuje ich problemów. Nie jestem wszakże pewny, czy autorce o taką właśnie konkluzję chodziło, podobnie zresztą jak większości klaszczącej publiki.
W kilku momentach doznałem wrażenia, że Sajnuk dotyka jednak istotnych znaków czasu. To dziś dużo. Teatr, tak francuski jak i polski, preferuje przecież w materiach obyczajowych raczej jednostronność spojrzenia. A tu pojawiał się przynajmniej jakiś wysiłek żeby jej uniknąć. Dużo to czy mało?
Zarazem cały czas miałem poczucie, że ten tekst ślizga się po wierzchu. Że te postaci mogły być ciekawsze w swoich dylematach i w swoich reakcjach. Może dlatego dobrzy aktorzy pozostawili we mnie poczucie niedosytu.
Piotra Polka całkiem niedawno poprowadził ten sam reżyser ku bardzo dobrej roli w teatrze telewizji (owładniętego obsesją muzyka w „Akompaniatorze” Anny Burzyńskiej). Tu aktor był dla mnie jako Francois zaledwie poprawny tropiąc stereotyp zadufanego w sobie polityka. Jeszcze bardziej schematyczna wydała mi się Renata Dancewicz w roli żony. Pozostała dwójka im towarzyszyła. Cezary Łukaszewicz w roli młodszego polityka był bladym odbiciem Polka. Może najbardziej prawdziwa wydała mi się najmłodsza z ekipy Justyna Fabisiak, acz rola córki była najmniej komediowa, właściwie całkiem serio.
Czy dostaliśmy zwykłe liberalne kaznodziejstwo czy jednak coś więcej? Było odrobinę czegoś więcej, ale wolę poczekać na Sajnuka w teatrze WARSawy (wciąż pozbawionym stałego lokum), gdzie się z nim często nawet bardziej nie zgadzam, ale gdzie przedmioty sporów wydają się mniej błahe i mniej przewidywalne.