"Klątwa rodziny Kennedych" Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach na III Kieleckim Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym. Pisze Tomasz Domagała w dzienniku festiwalowym na blogu domagalasiekultury.pl.
W pierwszych scenach spektaklu Wiktora Rubina tylną ścianę scenografii Łukasza Surowca stanowi zdjęcie z inauguracji prezydenta JFK (najsłynniejszego bodaj członka słynnego klanu), na którym wygłasza on swoje inaugurujące prezydenturę przemówienie. Przemawiającemu politykowi towarzyszy tłum ludzi, zgromadzonych na uroczystości. Jako że za chwilę okaże się, iż jesteśmy w osobliwym, nieco perwersyjnym muzeum historii Kennedych, ekspozycja zdjęcia przestaje dziwić – ot, kolejna fotografia w rodzinnym albumie. Gdy na scenie pojawia się Bartłomiej Cabaj, sceniczny JFK, wraz z aktorami kieleckiego teatru, odgrywającymi członków jego rodziny, zaczyna się robić ciekawiej. Mamy aktora w roli JFK i prawdziwego Jacka, jak go na co dzień nazywano, publiczność zaś ze zdjęcia, odbijając się w lustrze czwartej ściany, na skutek magii teatru przeobraża się nieoczekiwanie w nas, widzów. Jeśli więc fotografia jest eksponatem, żywa postać JFK jest eksponatem, my, jego słuchacze również stajemy się eksponatami. Co ważniejsze, staje się nim mowa JFK, z zapałem wygłaszana przez Bartłomieja Cabaja, jak również tekst Jolanty Janiczak czy sam spektakl Rubina (znakomicie przeprowadzony wątek teatru w teatrze).
Zdjęcie JFK ma brakujący element: to pokaźnych rozmiarów czarna, okrągła dziura (element dość znaczący). Takiej samej wielkości okrąg znajduje się po lewej stronie sceny, pełniąc funkcję ekranu, na którym pojawiają się różnego rodzaju wizualizacje. W pewnym momencie z ekranu spogląda na nas główna bohaterka spektaklu Wiktora Rubina – Rosemary Kennedy, córka i siostra znanych nam z historii USA postaci, ich wielki rodzinny sekret i powód do wstydu: upośledzona, a może tylko uważana za upośledzoną członkini ich rodziny; w rzeczywistości zaś po prostu ofiara rodziny Kennedych i ich dynastyczno-politycznych ambicji. Ona właśnie stanowi ten brakujący element rodzinnych puzzli oraz całej opowieści o losach tej rodziny, która stała się jednym z najważniejszych mitów współczesnej Ameryki. Jest owego mitu rewersem i dopełnieniem. Gdy zjawiskowa Karolina Staniec wkracza nagle na scenę, stając się muzealną, performatywną wersją Rosemary, wiemy już, że rozsadzi nie tylko mit, ale i muzealną, stereotypową, pseudopatriotyczną narrację, a w końcu i sam spektakl. I choć reszta postaci z tego osobliwego „Gabinetu Woskowych Figur madame Kennedy” (znakomita Joanna Kasperek) będzie się bardzo starała przywrócić „oficjalną”, propagandową wersję rodzinnej historii, żywa, wymykająca się wszelkim opowieściom Rosemary, panować będzie w przestrzeni tego spektaklu/eksponatu, opowiadając swoją, niezbyt chwalebną, wersję rodowej historii.
Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że będzie ona opowiadać o zemście czy odwecie na swoich – nazwijmy rzecz po imieniu – oprawcach. Przedstawi ona tylko swój punkt widzenia na to, co ją spotkało ze strony najbliższych, nie oskarżając ich wprost, a konfrontując ich obietnice z przerażającymi działaniami „dla jej dobra”. I to jest może w tej opowieści najbardziej wstrząsające: okazja do zobaczenia tego, co w przypadku ikonicznych polityków, czy nawet władców świata, najczęściej nigdy nie wychodzi na jaw. Widzimy ich bezwzględność, okrucieństwo i podłości, dokonywane w imię wyższego dobra rodziny, które w rzeczywistości sprowadza się do nienasyconego, obsesyjnego pragnienia władzy. Rubin eksponuje cielesność i seksualność Rosemary, przez co opowieść o niej przeobraża się w uniwersalną historię przemocy władzy wobec kobiet. W Polsce wciąż bardzo aktualną i niestety prawdziwą. Może dlatego Karolina Staniec kilkakrotnie zakleja brutalnie usta Bartłomieja Cabaja taśmą, jakby jej Rosemary chciała tym gestem powiedzieć Kennedym: zamknijcie się, teraz ja! Powiem, jak było naprawdę. Nie ma się też co dziwić, że inaugurująca prezydenturę mowa JFK, pełna górnolotnych fraz i deklaracji, przerywana ciągle przez opowieść Rosemary, staje się stekiem bezwartościowych frazesów. A my, uczestnicy tej „inauguracji”, co ubraliśmy się ładnie niczym prezydencka świta (w końcu wizyta w teatrze to święto), potulnie siedzimy i słuchamy. Czy naprawdę dajemy się wkręcać w narracje polityków, naprawdę wierzymy im, bo klękają przed narodowymi ikonami i mają znane nazwiska? Zostawiam to pytanie pod rozwagę.
Zdjęcie z inauguracji zamieni się wkrótce w kopię obrazu Emanuela Gottlieba Leutze’a – Waszyngton przekraczający rzekę Deleware. Nie ma chyba lepszego obrazu, żeby celniej pokazać hipokryzję Kennedych, brawo dla Łukasza Surowca. Sama treść jest jak najbardziej niewinna: to jedna z najważniejszych scen z życia Jerzego Waszyngtona i jego walki o amerykańskie Państwo. Gdy się jednak przyjrzymy dziejom obrazu, nic nie jest takie, jak być powinno. Obraz, który namalował Niemiec Leutz, stał się jednym z najważniejszych symboli amerykańskiego patriotyzmu, choć jest pełen przekłamań w stosunku do prawdziwego przebiegu forsowania rzeki przez Waszyngtona. Notabene obraz Leutza, podziwiany do dzisiaj w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, to kopia oryginału, który spłonął podczas wojny w niemieckiej Bremie. Na szczęście autor namalował dwie wersje. W spektaklu Rubina symbolizuje on taki właśnie podrabiany, zmanipulowany patriotyzm, którego władza prawie zawsze używa, żeby łechtać ego i leczyć kompleksy zagubionych, potrzebujących jakiejkolwiek wspólnoty obywateli. Wykorzystuje ich lęki, załatwiając potrzebę obrony przed „niewypowiedzianym” farbowanymi opowieściami o wielkich bohaterach, których maluje się tak, by ci zagubieni odnaleźli w ich rysach swoje twarze – i tak to się kręci. I znów w środku obrazu mamy czarną dziurę, którą próbują wypełnić bracia Kennedy, ale ich obrazek ciągle nie pasuje do reszty. Pasują za to zdjęcia Rosemary albo kula, która utkwiła w mózgu JFK w Dallas. Innego wyboru na drodze walki o władzę nie ma: albo prawda – albo rewolucja i nowi pretendenci.
Spektakl, podobnie jak ten gnieźnieński o Barbarze Zdunk, jest popisem Rosemary/Karoliny Staniec. Kieleccy aktorzy znakomicie budują swoje postaci, o ile są one jednoznacznie określone i rozpoznawalne. Dlatego Joanna Kasperek, Dagna Dywicka, Dawid Żłobiński, Wojciech Niemczyk czy Bartłomiej Cabaj w sposób klarowny i komunikatywny zaznaczają swoją sceniczną obecność oraz miejsce w teatralnej opowieści. Reszta aktorów niestety ginie w przepaści drugoplanowych meandrów rodzinnej sagi Kennedych. Nie wiem, kim oni są, a więc i po co. Oglądałem ten spektakl drugi raz, a wciąż się nie dowiedziałem, kogo gra Anna Antoniewicz. Przemyślałbym zresztą finał, gdyż wydaje mi się mało klarowny, nadal nie rozumiem, jaka jest konkluzja przedstawienia. Piszę o tym, bo wkręciłem się w tę opowieść naprawdę i pozostałem z uczuciem niedosytu. Mam czarną dziurę w percepcji tej opowieści, a koła ratunkowego w postaci ekranu nie widać.
Reasumując: duet Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin stworzył bardzo przyzwoity spektakl, momentami porywający, ale tylko momentami. Życzyłbym sobie, aby tego „porywania” było w nim więcej – dla dobra widzów i realizatorów!