EN

12.10.2022, 13:29 Wersja do druku

Kolorowe wygibasy z Rajskiej

„Znachor” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w adaptacji i reżyserii Jakuba Roszkowskiego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Kluszczyński z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Bartosz Barczyk /mat. teatru

Zwykle oglądając produkcje teatralne zadaję sobie pytanie, dlaczego właśnie ten tytuł znalazł się na afiszu. Okoliczności rocznicowe, efekt rozliczenia publicznych dotacji, spełnienie dyrektorskich planów...? Nie zawsze idzie mi łatwo rozwikłać tę zagadkę. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie dodatkowo ją utrudnił, rozpoczynając nowy sezon pod hasłem „Na skraju załamania”, ale spektakl go inaugurujący to wielobarwna historyjka, której bliżej do baśni niż do stąpania po ziemi. Mowa o „Znachorze” w adaptacji i reżyserii Jakuba Roszkowskiego.

Powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z 1937 roku jest znana z popularnej adaptacji filmowej Jerzego Hoffmana z Jerzym Bińczyckim w głównej roli Profesora Wilczura. Jest to naiwna opowieść o cenionym chirurgu, który pod wpływem emocji (opuszcza go żona i córka) udaje się „w miasto”. W trakcie mocno zakrapianej nocy zostaje pobity przez szemrane towarzystwo, traci pamięć. Rozpoczyna życie bezimiennego tułacza, czym nieustająco zwraca uwagę policji. W trakcie kolejnego zatrzymania kradnie z komisariatu dokumenty innej osoby i zaczyna życie jako Antoni Kosiba. Trafia do Radoliszek, przybranym imieniem przedstawia się we młynie, gdzie zatrudnia się do pomocy wdowie. Jego los się odmienia, gdy przywraca zdrowie synowi gospodyni. Zenek uległ wypadkowi, a lokalny medyk nie potrafił mu pomóc. Okazuje się, że mimo utraty pamięci Wilczur jest w stanie leczyć, rozpoczyna bezpłatną działalność „znachorką”, wzbudza zachwyty okolicznej ludności, ale i podejrzliwość doktora.

W spektaklu zostały zawarte także inne wątki powieści, od czysto fabularnych (mezalians syna dziedzica z sierotą sprzedającą w sklepie, który przez tragiczne perypetie doprowadza do rozpoznania, że Marysia to córka Wilczura), po rozważania na temat stanu opieki medycznej, na którą może sobie pozwolić tylko zamożny człowiek, czy podziałów społecznych pomiędzy wsią a miastem. Jednak nie sposób było nie zadać sobie pytań, co dziś „Znachor” może nam powiedzieć, kiedy to co prowincjonalne od tego co wielkomiejskie odróżnia zwykle tylko miejsce na mapie? Jaki jest sens inscenizowania tej powieści na tak ważnej scenie? Właśnie, ciężko odnaleźć istotny argument „za”. Być może Roszkowski, wszak kierownik literacki Teatru Słowackiego, postanowił przygotować lżejszą propozycję dla mniej wymagającej publiki? Może ma to być kasowy sukces, podreperowanie budżetu pozbawionego ministerialnej dotacji? Jeżeli tak, to w porządku. Choć szkoda, że tylko tyle.

W realia prowincji reżyser wplata wiele współczesnych kodów kulturowych. Jest tu zniewieściały panicz Leszek (Mateusz Bieryt) w różowym garniturze, udaje przed ojcem silnego, ale w rzeczywistości to wciąż rozpieszczone dorosłe dziecko. Jest rozmodlona właścicielka sklepu z dewocjonaliami Szkopkowa (Marta Konarska); młynarzowa Prokopowa (Lidia Bogaczówna), która pomimo wdowieństwa wciąż ma nadzieję na spotkanie mężczyzny; jej syn Zenek (Dominik Stroka) zapijający rozczarowanie rzeczywistością i nieszczęśliwą miłość do Marysi. Odnosi się jednak wrażenie, że nie o akcję Roszkowskiemu chodzi. Reżyser bierze ją w nawias, świadomie balansuje na granicy kiczu.

Tytułowy bohatera grany przez Macieja Jackowskiego przez większość spektaklu stoi na środku sceny i wodzi wokół zagubionymi oczami. Rozpoczynającą przestawienie scenę w sali operacyjnej przerywa sytuacja na kształt flash moba – aktorzy zaczynają śpiewać „Gonna Make You Sweat (Everybody Dance Now)”. Piosenka powraca, za każdym razem inaczej aranżowana muzycznie i sytuacyjnie. Gdy Wilczur zmienia złoty garnitur na wełniany sweterek Kosiby, Hanna Syrbu (ukraińska aktorka, która znalazła schronienie w Słowaku po putinowskiej napaści) śpiewa ją „na ludowo” – zachwycająco. Przemianie towarzyszy projekcja jeleni na rykowisku. Może jest to puszczenie oka w stronę młodszych widzów, którzy tego rodzaju gadżety dziś uznają za najmodniejsze? Mój pradziadek mawiał: „moda to wielki kosz na bieliznę, do którego wrzucamy niechciane ubrania, a kiedy się napełni odwracamy do góry dnem i to co zapomniane jest znów na czasie”. Te wszystkie jaskrawe kostiumy, wykonana ze złotej folii podobizna Matki Boskiej Ostrobramskiej w domu młynarzowej, czy wypadek motocyklowy Leszka i Marysi z finałem w ścianie z kartonów, to według mnie haczyki (scenografia, kostiumy i światła: Mirek Kaczmarek) mające pokazać, że klasykę można pokazywać trendy.


Paweł Kluszczyński – rzemieślnik kultury, z wykształcenia technolog chemik, z pasji autor recenzji, felietonów, dramatów, poezji, bajek, bloga ijestemspelniony.pl; zawodowo od zawsze związany z teatrem, finalista VII i IX Edycji Konkursu im. Andrzeja Żurowskiego dla młodych krytyków teatralnych, członek Komisji Artystycznej 28. Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Źródło:

Materiał własny