“Niżyński” w reż. Waldemara Zawodzińskiego na Scenie Monopolis w Łodzi. Pisze Magda Kuydowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Piętnaście lat temu rola rosyjskiego tancerze dotkniętego chorobą psychiczną zaprowadziła Kamila Maćkowiaka na szczyt. Aktor sam dokonał karkołomnej w swym założeniu adaptacji „Dzienników” Wacława Niżyńskiego. A Waldemar Zawodziński dał młodziutkiemu wówczas aktorowi z Teatru Jaracza w Łodzi ogromną szansę. I wyreżyserował ten monodram. Potem były już tylko liczne nagrody, wyróżnienia, entuzjastyczne recenzje i owacje na stojąco po każdym spektaklu.
W tę sobotę, jedenastego lipca, aktor, jako dojrzały już mężczyzna zmierzył się z legendarną postacią tancerza po raz kolejny na scenie Monopolis w Łodzi. Bardzo się tego bał. Rozmawialiśmy o tych obawach i sposobach na to, aby upływ czasu stał się jego sprzymierzeńcem dzień przed powrotem monodramu. Akurat za oknem szalała ulewa i nastrój chwili sprawił, że postać Niżyńskiego stanęła nam przed oczami jak żywa. Kiedyś i dziś. Maćkowiak nie byłby sobą, gdyby tego potem w spektaklu nie wykorzystał.
Jego Niżyński jest zamknięty w klatce, uwięziony – podobnie jak my widzowie – w maskach po drugiej stronie czwartej ściany. Kilka razy zwracał się do nas, sugerując wyraźnie, że to, kto jest normalny, a kto nie jest, trudno poddać zdefiniowaniu. Podobnie jak kwestie wolności. Wszystko to jest umowne w rzeczywistości, której granice są nieustannie przesuwane. Szpital staje się w sposób oczywisty światem pełnym ograniczeń. Nasza rzeczywistość ogarnięta pandemią jest pozbawiona swobody i radości. Rozumiemy więc tancerza tym bardziej i tym boleśniej.
Filmy sprzed piętnastu lat wyświetlane w formie projekcji, poetyckie sceny tańca do dynamicznej, chwilami wręcz drażniącej ucho muzyki, szarpały emocjami widzów. Słyszałam westchnienia, wstrzymywane oddechy. Sama złapałam się na tym, że mam skurczony boleśnie żołądek i zaciśnięte dłonie. Nie potrafię się rozluźnić. Za bardzo mnie ten Niżyński i jego cierpienie obchodziło. Dotykało i drażniło równocześnie.
Ciało aktora, już nie tak giętkie i posłuszne jak kiedyś, dosłownie wołało ze sceny, szalało z rozpaczy. Tęsknoty do tańca. Wszystkie piruety, skomplikowane figury choreograficzne wykonywane na drążku nabrały nagle innego, szerszego wymiaru. To był Niżyński, który napompowany lekami psychotropowymi nie był już w stanie ani tańczyć, ani mówić składnie. Chwilami tak wyczerpany, że ledwo żywy. Tej klasy artysta do końca dąży jednak do aktu kreacji. Nawet gdy są to bolesne wspomnienia o demiurgicznym kochanku Diagilewie, czy obrazoburcze wizje seksu uprawianego z prostytutką.
Sam Niżyński w tańcu wznosił się ponad choreografię. Jego kreacje urastały do rozmiaru poetyckiego misterium. I tak też – tego sobotniego, lipcowego wieczoru – stało się z Maćkowiakiem. Dosłownie płynął na scenie. Zrastał się ze swoim bohaterem, o którym wielokrotnie mówił, że nie umie i nie może się od niego uwolnić. „On we mnie jest. Siedzi we mnie” – wspominał.
Maćkowiak do tej pory grał ten monodram nie tylko dla małej widowni, klasycznej dla 150 osób, ale i dla 400 w Helsinkach, czy w samej Rosji. Spektakl w Monopolis, kameralny z racji pandemicznych ograniczeń, był tak osobisty, intymny i piękny, że, jak sądzę, zostanie w nas widzach na zawsze.