„Kaligula” w reż. Roberta Czechowskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Miał rację Kaligula mówiąc, że świat jest nie do zniesienia. Miał też rację mówiąc, że ludzie nie żyją prawdą. W ogóle miał dużo racji… Mimo to był bezradny wobec prób odpowiedzi na najważniejsze pytania świata - O Boga, o cierpienie, o sens życia i śmierci, o wolność i o prawdę.
Nie wiem, jak to się ogląda na żywo, ale przed monitorem cały byłem w tej historii, odporny na zakłócenia z zewnątrz, było w tym coś narkotycznego, uzależniającego i - boleśnie współczesnego, choć tak bardzo unikam teatru politycznego. Ale nie jest to publicystyka polityczna, raczej – jeśli już – to studium szaleństwa, w którym ukojenie może przynieść tylko śmierć. I przynosi. Scena finałowa jest jedną z najlepszych, cóż – najbardziej dojmujących ale i najpiękniejszych scen, jakie można zobaczyć we współczesnym polskim teatrze, oglądałem z niedowierzaniem połączonym z zachwytem. Hubert Kowalczys i Paweł Wydrzyński w roli Gajusza są rewelacyjni (oraz świetnie leżą na obu kiecki), obłąkanie cesarza połączyli w punkt z jakąś bezradnością, okrucieństwo z czymś niesłychanie ludzkim, chłopięcą wrażliwość z odrażającą bezdusznością.
Agnieszka Kwietniewska w znakomitym kostiumie jest wprost boska w roli Caesonii, zwracam także uwagę na niezapomniany epizod Krzesisławy Dubielówny, kaźni matki Mucjusza nie widzimy, słyszymy tylko uderzenia i krzyk, gdy pojawia się na scenie, nagle wysycha w gardle, wystarczył jeden gest tej wielkiej aktorki, jedno jej spojrzenie…
Do tego rewelacyjna choreografia (brawa dla Piotra M. Wacha, za całą robotę i - za rolę), nieziemskie kostiumy i świetna muzyka.
Olśniewające.