„Cabaret” Johna Kandera, Freda Ebba i Joego Masteroffa w reż. Łukasza Brzezińskiego w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Błażej Kusztelski.
Realizacja słynnego musicalu „Kabaret” zawsze obarczona jest wysokim ryzykiem. Każdy bowiem teatr musi liczyć się z tym, że widzowie znają filmową wersję Boba Fosse’a, z niepowtarzalnymi kreacjami Lizy Minnelli i Joela Graya, i stąd ich wymagania wobec teatru mogą być wygórowane. Trochę to niesprawiedliwe, ale nieuniknione.
Tak się złożyło, że widziałem dotąd tylko jedną, londyńską realizację teatralną „Kabaretu”, bez wątpienia pełną inwencji i prostoty, wyreżyserowaną przez przyszłego laureata Oscara za film „American beauty”, czyli Sama Mendesa, a zarejestrowaną przez brytyjską telewizję w 1993 roku. Czym się różni poznańskie przedstawienie od londyńskiego? Wszystkim, ale na pierwszy rzut oka – całkowicie odmiennym ukształtowaniem przestrzeni scenicznej. Reżyser Łukasz Brzeziński wraz ze scenografem Mariuszem Napierałą nadali jej charakter metafory. Dekoracje przedstawiają ogromny obiekt architektoniczny w kształcie cylindra i bocznych skrzydeł, poprzecinany gęstymi szeregami częściowo pustych okien. Można być rzec, odwołując się do odległych skojarzeń, że to budowla będąca wytworem uproszczonej i monumentalnej wersji modernizmu w wydaniu III Rzeszy.
Kręci się ten ogromny cylinder na obrotówce, kiedy zmienia się miejsce akcji, ukazując poszarpaną po brzegach ogromną wyrwę (jak od wybuchu bomby), która staje się oknem scenicznym, a wnętrze owego walca – berlińską sceną kabaretu Kit-Kat. Zespół, który na niej występuje, kojarzy się raczej z variete niż z kabaretem, a z racji strojów i makijaży – z wyuzdanym burdelem. Tym samym reżyser sygnalizuje widzom, że to, co widzą, to obraz dekadencji, ruina i rozpad cywilizacji. Ten obraz z jednej strony pokazuje, że reakcją po nieszczęściach I wojny światowej jest ów upadek moralny i rozpasanie w berlińskiej metropolii, a z drugiej strony niejako antycypuje kolejne nieszczęście – totalitaryzm i II wojnę światową, a po niej – czyli współcześnie – zapewne kolejny okres dekadencji, hedonizmu i upadku wartości oraz zagrożenie kolejnymi totalitaryzmami wszelkiego autoramentu. Zatem reżyser i scenograf nawiązują do tego, co przed laty stosowano – nierzadko niestety – na polskich scenach, a więc do przekazywania widzom przesłania spektaklu za pomocą jednej rozbudowanej scenografii i kostiumów.
PRZYCIĘŻKI STYL
W rezultacie sceny obrazujące indywidualne losy konkretnych postaci rozgrywa Łukasz Brzeziński w całkowicie abstrakcyjnej przestrzeni, nieraz gdzieś z boku, niemal w kącie sceny, jak w przypadku pary głównych bohaterów. Trudno w takiej monumentalnej scenerii o jakąś kameralną, intymną przestrzeń, pozwalającą na budowanie sugestywnych i ekspresyjnych scen dialogowych, skupiających całą uwagę widza, czy na uzyskiwanie właściwego nastroju. Nic dziwnego, że dialogi brzmią często sztucznie, zwłaszcza przy nie najlepszym moim zdaniem nagłośnieniu. Za dużo jest też w niejednej partii spektaklu ekspresji głosowej i pośpiechu, na czym cierpi wyrazistość postaci i samej fabuły.
W wyniku przyjętej koncepcji inscenizacyjnej styl przedstawienia jest nieokreślony. Ale dzieje sceniczne tego musicalu wskazują, że najlepiej sprawdzał się styl kabaretowy, oczywiście w tych monumentalnych dekoracjach całkowicie niemożliwy. Brakuje też w przedstawieniu bardziej wyrazistego spoiwa, które by ściślej wiązało poszczególne sceny w teatralno-kabaretową całość, a więc życiową opowieść z kabaretowym komentarzem do zdarzeń, tak, aby było jasne, że życie jest jakże często szyderczym kabaretem. Z kolei zbiorowe układy ruchowo-taneczne obrazują – owszem – ruję i poróbstwo (jako jedne z synonimów dekadencji), ale bez zabawnej frywolności, a sceny dialogowe toczą się prawie bez humorystycznych akcentów, jakoś przyciężko.
PRZESŁANIE NA TACY
Wiadomo, jakie cechy musi posiadać Mistrz Ceremonii, czyli konferansjer i wykonawca w jednej osobie. Powinien mieć kontakt z widzami, bawić ich i zaskakiwać (Alan Cumming w tej roli na londyńskiej scenie – po prostu doskonały). Drugą najważniejszą postacią musicalu jest oczywiście Sally. Trudne role, wymagające szczególnych predyspozycji i aktorskiego kunsztu. Wystarczy przypomnieć sobie, jak Liza Minelli potrafiła subtelnie zróżnicować nastroje Sally podczas piosenki „Bo życie kabaretem jest”. Albo przywołać Emmę Stone, która na Broadwayu zmieniała w tejże piosence nastrój granej postaci chyba pięć albo nawet siedem razy. Nie wystarczy więc wyśpiewać ją w narastającym gniewie. Niestety poznańskim wykonawcom obu tych ról (Katarzyna Tapek i Patryk Kośnicki), choć nie brak im talentu, nie udało się znaleźć do nich właściwego klucza, a reżyser najwidoczniej im w tym nie zdołał pomóc.
Reasumując: w efekcie nietrafnych, moim zdaniem, decyzji realizatorów amerykański musical w Poznaniu z lekka trąci myszką.
W jednym z tygodników znalazłem niedawno artykuł, w którym mowa o niespokojnych czasach, o chwiejącej się zachodniej cywilizacji i o postępującej dekadencji. I nie przypadkiem tekst ten zilustrowany został sceną z filmu „Kabaret”. Tak więc przesłanie, jakim reżyser chce dzielić się z widzami, jest trafne i aktualne, ale szkoda, że podaje je na tacy niemal na początku wieczoru. I ta taca tkwi na scenie do samego końca. A strzelby zabrakło.