EN

20.12.2022, 15:39 Wersja do druku

Julia Wyszyńska: Muszę już iść gdzie indziej

Teatr ma szansę coś zmieniać. Nie wiem, czy każdy jest gotowy na zmiany - mówi aktorka Julia Wyszyńska w rozmowie z Tomaszem Miłkowskim w „Przeglądzie”.

fot. Marek Zimakiewicz

Krąży teraz pani po Polsce ze swoim nowym monodramem „Fizyka kwantowa, czyli rozmowy nigdy nieprzeprowadzone" o traumach dojrzewania, przemocy szkolnej, oschłości w rodzinie, wymuszonej, butnej męskości. Dosłownie ze „swoim monodramem", bo przygotowanym na własne ryzyko poza teatrem instytucjonalnym.

- Robiłam to gościnnie w Komunie Warszawa.

A potem pojawiła się pani w Teatrze Powszechnym chyba z dwoma przedstawieniami.

- Nawet z trzema.

Ostatnio spotkałem panią w Instytucie Teatralnym. Czyli sześć spektakli w Warszawie? To wszystko?

- Wszystko. Teatry nie są specjalnie zainteresowane. Zamierzam zwrócić się do domów kultury. Chyba to teatrom się nie opłaca, sama nie wiem, na czym to polega, w każdym razie nadal szukam dla „Fizyki" miejsca do regularnego grania.

Nie jest już pani w zespole Powszechnego na etacie. Czy to był pani wybór?

- Tak, mój. Byłam po dużym kryzysie zawodowym, poczuciu wypalenia i frustracjach oglądania spektakli. Nic mi się nie podobało w teatrze. Nie miałam nawet marzenia, co chciałabym następnego zrobić.

To była reakcja po „Klątwie" i fali hejtu, której pani doświadczyła?

- Nie, w żadnym wypadku. Zresztą w „Klątwie" nadal grywam. Nadal jestem w obsadzie „Chłopów", ale nie wiem, czy to przedstawienie będzie jeszcze grane.

Teatry teraz eksploatują swoje tytuły jak opery. Bardzo rzadko.

- To prawda. Dopiero kiedy rozpoczęłam współpracę z panią Krystyną Jandą, zobaczyłam, że w Polonii czy Och-Teatrze spektakle są naprawdę eksploatowane. Gramy często i mają one szansę się rozwijać.

Jeśli gra się raz na pół roku, za każdym razem to niemal nowa premiera.

- Ja tego nie rozumiem. Stąd moja frustracja związana z pracą na etacie. Wiele argumentów przemawiało za decyzją o rezygnacji z etatu, a podjęłam ją w czasie pandemii.

Decyzja całkiem niepraktyczna.

- Czułam, że dłużej już nie wytrzymam ani minuty. Musiałam to zrobić, a często podejmuję decyzje intuicyjnie. Doszłam do wniosku, że muszę już iść gdzie indziej, boksować się z innymi twórcami, posługiwać innym językiem. Powszechny to wspaniałe miejsce, wiele tam się nauczyłam, jestem wdzięczna za szansę, jaką mi stworzono. Paweł Łysak i Paweł Sztarbowski ściągnęli mnie z Bydgoszczy do Warszawy. Ale po kilku latach poczułam, że stoję w miejscu i nic więcej nie zagram. Powszechny to teatr o bardzo sprecyzowanym formacie.

I bardzo określonym języku.

- To język, który na dłuższą metę może być dla aktora męczący.

Stąd ten „rzut na taśmę" i wejście do obsady tzw. normalnego przedstawienia? Mam na myśli „Ożenek" w Och-Teatrze i pani rolę Agafii.

- Bardzo mi to było potrzebne. To był powrót do źródła. Od tego wszystko się zaczęło - chciałam być aktorką, bo lubię się przebierać. Tak czy owak, poetyka Powszechnego tak rozogniła moją potrzebę regularnej pracy nad rolą, odklejenia się od siebie, że skorzystałam z tej okazji z wielką ochotą. Bardzo chciałam się spotkać z Januszem Gajosem (reżyser „Ożenku" - przyp. TM), wielką legendą i autorytetem, a nigdy wcześniej nie miałam takiej sposobności. To dla mnie odskocznia, choć nie mogłabym wyłącznie takiego teatru praktykować. Mam teraz duże urozmaicenie, gram i „Klątwę", i „Ożenek", i „Cząstki kobiety" w TR - i po raz pierwszy w życiu czuję, że mam taki różnorodny repertuar.

Muszę się mierzyć z różną widownią. Jeśli jest się zbyt długo w jednym teatrze, z mojego punktu widzenia zaczyna się grać dość podobne role. Obcujemy z tym samym odbiorcą, który przyzwyczaja się do nas. A to może rozleniwiać. To dla mnie sygnał, że czas iść dalej i spotkać się z nowym widzem, który już nie będzie tak wyrozumiały.

„Ożenek" był pani powrotem do literatury.

- Prawdę mówiąc, tylko w debiucie zetknęłam się z tzw. regularnym dramatem, „Nowym Wyzwoleniem" Witkacego.

To też nieszczególnie „regularny" dramat.

- Ale literatura, a nie tekst powstający podczas prób. A nie! Przepraszam, jeszcze była „Mewa" Czechowa w reżyserii Wojtka Farugi. Potem już grałam tylko w nowej fali dramaturgii.

I od początku uprawiała pani monodram, by przypomnieć „Medeę", spektakl nagradzany na festiwalach. Widziałem go we Wrocławiu i byłem nawet trochę rozsierdzony, bo kolega, który siedział obok, postradał podczas przedstawienia okulary. Strasznie interaktywnie pani grała. Wśród widzów, z niesłychaną odwagą. Nie bała się pani?

- Jasne, że się bałam. Zawsze się boję, mam ogromną tremę.

Nie było wcale widać.

- Często słyszę, że jestem odważna. Może na tym polega odwaga, że podejmuje się decyzje mimo lęku. Mogę sprawiać wrażenie odważnej, ale jestem zupełnie inna w swojej naturze. Mierzę się z różnymi aspektami swojego cienia, z którym na co dzień nie mam kontaktu. To zawsze przerażające na scenie, może nawet wymknąć się spod kontroli. W „Medei" w tę stronę - takiej właśnie odwagi na granicy histerii - prowadziła mnie Ewelina Marciniak. Byłam wtedy jeszcze bardzo nieświadomą aktorką, zaledwie rok po szkole. Prawdę mówiąc, ten monodram zrobiłyśmy z nudów, z braku innej pracy. Najpierw to miało być tylko czytanie performatywne u Tadeusza Słobodzianka. Ewelina zasugerowała, żebym się nauczyła tekstu na pamięć, to trochę nad tym popracujemy. Kiedy Tadeusz Stobodzianek to zobaczył, powiedział, że to jest straszne, ale wstawił do repertuaru. Rzeczywiście temat dość trudny: kobieta w amoku, w desperacji. Kiedy niedawno fragmenty tego monodramu zobaczyłam w sieci, sama się wystraszyłam. To był bardzo wymagający spektakl, kiereszował mnie psychicznie. Nawet się zastanawiam, czy nie stosowałam jakiejś autoprzemocy.

fot. Marek Zimakiewicz

Wróciła pani do monodramu, żeby powiedzieć coś od siebie?

- Ta potrzeba powrotu do niego wynika z możliwości bliskiego spotkania z widzem. Za tym tęskniłam. I za wzięciem pełnej odpowiedzialności za jakość tego spotkania. Jeśli się zaczęło z tak wysokiego C jak w „Medei", to potem bardzo trudno uzyskać podobną intensywność w kolejnych spektaklach. Monodram to sport ekstremalny, silna adrenalina, która przed wejściem na scenę mnie wykańcza, ale z drugiej strony uzależnia.

No dobrze, ale to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego sama wzięła się pani do pisania i napisała „Fizykę kwantową".

- Czułam, że nie powstają przedstawienia, które mnie dotykają. Owszem, gram w spektaklach, które mniej lub bardziej mnie poruszają, ale to nie to, co mną szarpie. Zaczęłam więc sobie coś pisać i nie wiedziałam wcale, do czego mnie to doprowadzi. Po drodze pojawiało się mnóstwo wątpliwości, czy uda się nadać temu kształt sceniczny, to był bardzo skomplikowany proces.

Sięgnęła pani do źródeł teatru jednego aktora, spektaklu będącego wyrazem buntu przeciw teatrowi panującemu. Wszystko zrobiła pani sama i za własny grosz, bez wsparcia. Bardzo rzadki dzisiaj przypadek.

- Tak wyszło. Najpierw napisałam tekst i myślałam, że może wrócę do współpracy z Eweliną Marciniak, ale jesteśmy już w tak innych miejscach, że nie zdecydowałam się na wspólną pracę w tak intymnym spektaklu. Miałam obawy, że nie każdy zrozumie, o jakie jakości mi chodzi. A ja mocno czułam, co bym chciała uzyskać. Wiedziałam, że chcę się sprawdzić jako aktorka. Bałam się, że nie będę umiała tego przekazać reżyserowi. Stąd decyzja, że sama powinnam spróbować, ale jeżeli się nie uda, to zrezygnuję. To nie było całkiem nowe w mojej praktyce zawodowej - często pracowałam sama w sali prób, oswoiłam się z samodzielnym szukaniem formy, bez udziału reżysera. Postanowiłam zaufać intuicji. Pierwsze dni prób w Komunie Warszawa potwierdziły, że to bardzo ożywcze spotkanie z samą sobą. Podążałam za wewnętrznym poczuciem przyjemności.

Po spektaklach „Fizyki" spotyka się pani z publicznością. Co z tego wynika?

- Jedno ze spotkań było wyjątkowo poruszające - na festiwalu Dwa Brzegi, prowadzone przez Grażynę Torbicką, z widownią, która nie jest teatralna. Obawiałam się, że to niezbyt dobry pomysł, ale bardzo się pomyliłam. Spotkania z widzami mają niezwykle osobisty charakter. Widzowie otwierają się, mam poczucie głębokiej intymności.

Występuje pani w stroju misia, niemal pluszowego. Czy nie za gorąco?

- Gorąco, na Campusie prawie straciłam przytomność.

Taki kostium sama pani zaplanowała. Specjalnie, żeby się męczyć?

- Nie, nie, miał być pluszowy miś, ale nie starczyło pieniędzy na welur i kupiłam materiał obiciowy. Wprawdzie w kostiumie są wentyle, ale jak przyszły upały, trudno było przetrwać. Nie chodziło mi o to, żeby się męczyć, ważna była faktura.

Żeby było coś miłego, choć nie zawsze o miłych sprawach tu mowa. Oprócz otuliny welurowej zastosowała pani otoczkę aktorską: we wstępie słychać wymianę uwag publiczności przed spektaklem, demaskującą teatralny charakter spotkania, które nastąpi, potem pojawia się pani jako aktorka, która przechodzi metamorfozę w ośmioletniego Julka. Dlaczego nie w Julkę?

- Zdecydowałam się na bohatera płci męskiej z wielu powodów. Jednym było poczucie, że chłopięca rebelia może mieć większą skalę, może dlatego, że jako dziewczynka zwykle otaczałam się chłopakami i z nimi łobuzowałam - tam był żywioł. Po drugie, Julek daje poczucie odseparowania się od samej siebie. Chciałam, żeby ta opowieść sprawiała wrażenie bardzo osobistej i bardzo prywatnej, chociaż w żadnym wypadku nie jest autobiografią, a postać Julka daje mi możliwość kamuflażu - czuję się bezpieczniej, co pozwala mi na odważniejszą zabawę z widzem. A po trzecie, w potężnych zmianach społecznych, ruchu #MeToo zaniepokoiło mnie jednowymiarowe postrzeganie tematu przemocy, czyli kobiety są ofiarami, mężczyźni agresorami. A będąc kobietą, doskonale wiem, jak bardzo kobieca energia może być agresywna, niszczycielska i przemocowa. Chciałam poprzez ten zabieg pochylić się nad męskimi emocjami, które są ciągle słabo widzialne i widziane w sztuce.

fot. Marek Zimakiewicz

A ten wstęp o teatrze?

- Chciałam nagłośnić lęki widzów w teatrze, gdy interakcja bywa bardzo intensywna. Ja tego nie znoszę. Nie lubiłam tego również w „Medei". Nie znoszę sytuacji, w których widz jest ośmieszany, upokarzany albo czuje, że jego granice bezpieczeństwa są przekraczane. Chciałam upewnić widzów, że będąc na scenie, nie mam większych praw niż oni. Ten pierwszy fragment jest także o moich prywatnych lękach, zwłaszcza obecnych w trakcie powstawania tego spektaklu. Stąd pojawiające się na początku głosy podważające sens „Fizyki kwantowej". Dałam je do przeczytania moim wspaniałym kolegom.

Bałam się, że to będzie spektakl hermetyczny, adresowany tylko do środowiska, tymczasem stało się inaczej. Chciałam też spotkać się z kolegami, bo bardzo bym chciała reżyserować, ale jeszcze nie mam odwagi.

Ale ma pani dość odwagi, aby z wieloma się poboksować, w tym z recenzentami.

- To ma szerszy adres, chodziło mi o łatwość „recenzowania", którą widać w internecie, o łatwość szkalowania. O recenzentów teatralnych także. Ja już w ogóle przestałam czytać recenzje. Spotykałam się z tekstami, które dotykały mnie personalnie, czułam się podważana nie jako aktorka, ale jako człowiek. Czasem przekraczane były granice mojej cierpliwości. Stąd ta krytyka, która przyniosła mi dużą ulgę. To taka ciągła schizofrenia aktorów, którzy chcą być lubiani, uwielbiani, a jeśli tak nie jest, to recenzenci są źli. Chciałam też opowiedzieć, z jakimi frustracjami aktor się mierzy.

Recenzenci jedzą pani z ręki - „Fizyka" jest chwalona przez wszystkich, a więc o co chodzi?

- Pisałam to przed premierą. Nie wiedziałam, że tak będzie.

Wspomniała pani, że już nic się pani w teatrze nie podoba. Coś jednak czasem się zdarza.

- Zdarza się, pewnie przesadzam, ale nie chodzi o to, że jestem rozczarowana, bo nie jest wykonywana w teatrach rzetelna praca. To nie ten problem. Widuję wiele dobrej pracy na scenie, ale jako widz czuję się jak za mgłą, nie potrafię się utożsamić z bohaterem. Być może to we mnie zachodzą radykalne zmiany, może gorzknieję? Ale potem oglądam filmy i się wzruszam.

Też miewam poczucie, że choć przedstawienie jest dobre, to mnie nie dotyczy. Nic nie zmienia. Ale czy teatr musi coś zmieniać?

- Ma szansę coś zmieniać. Nie wiem, czy każdy jest gotowy na zmiany. Ja sama nie rozumiem, dlaczego jestem aktorką. Ale pytam, jaki jest cel mojego spotkania z widzem. Przecież chodzi o to, żeby mieć wpływ na doświadczenie widza. Wiem jednak, że każdy bierze z mojej pracy tyle, ile zechce. Teatr na pewno może poruszać tematy, których opinia publiczna się boi. To bardzo mnie w nim nęci. Poruszanie tematów tabu, tak jak to jest w „Klątwie", ale nie tylko. W innych spektaklach również szukam tematów, które są zaniedbywane.

Nie zawsze to widać na scenie, często praca idzie w dym. To mnie frustrowało. Zapomina się nawet o rzemiośle. Miewałam poczucie zmarnowanego czasu. Siedzieliśmy na próbach i godzinami gadaliśmy, zamiast pracować. To były rozmowy, które do niczego nie prowadziły. Oczywiście każdy spektakl to ważna lekcja, choćby tego, czego już nie chciałabym robić.

Jako widz bardzo potrzebuję się wzruszać, potrzebuję być konfrontowana ze swoimi niepokojami, poruszana. Bardzo kocham teatr. Uwielbiam to miejsce. Sam budynek jest dla mnie magiczny. Jak była pandemia, całymi godzinami przesiadywałam na dużej scenie Powszechnego. Chłonę to miejsce, przychodzą do mnie różne pomysły, tak właśnie przyszła do mnie „Fizyka kwantowa".

Taki tytuł był od razu?

- Nie, na początku była „Dezintegracja pozytywna". Może nazbyt dosłownie ujawniał moje intencje. I drugi człon, który pozostał: „Rozmowy nigdy nieprzeprowadzone".

Czyli uruchomienie magazynu lęków, wspomnień, frustracji, które nie były wcześniej ujawnione. Następny monodram za dziesięć lat?

- Może. Nie wiem. Nie jestem szczególną fanką monodramów, choć przynoszą nowe doznania, np. zupełnie inne poczucie upływu czasu. Przy tym trzeba przez godzinę udźwignąć wszystko i utrzymać uwagę widza.

Nie pytam, kiedy wraca pani do teatru zespołowego, bo to pewnie też się zdarzy.

- Pewnie tak.

Teraz szuka pani swojego miejsca?

- Coś takiego się dzieje, a możliwość grania w różnych miejscach daje szansę na wgląd, jak jest w różnych zespołach, jaka atmosfera towarzyszy ich pracy. Przyglądam się temu, co będzie się działo w Teatrze Dramatycznym.

***

Julia Wyszyńska - absolwentka PWST (2010), jedna z najzdolniejszych aktorek młodego pokolenia. Przez kilka lat w zespole Teatru Powszechnego w Warszawie, gdzie zasłynęła odważną rolą w spektaklu Olivera Frljicia „Klątwa", po którym spotkała się z falą wyjątkowo napastliwego hejtu. Po rezygnacji z etatu w teatrze występuje na różnych scenach, w tym nadal w „Klątwie". Ostatnio przygotowała własnym sumptem autorski monodram „Fizyka kwantowa", rodzaj grupowej terapii dla rodaków.

Tytuł oryginalny

Muszę już iść gdzie indziej

Źródło:

„Przegląd” nr 52

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

19.12.2022