EN

17.04.2021, 10:16 Wersja do druku

Joanna Kołaczkowska: Nie tryskam przesadnym humorem

W autobusie, w tramwaju w knajpie widzę wszystkich, wiem, co kto robi, co zamawia, kto sięga po telefon, a kto po portfel. Proszę się nie obawiać, nie jestem psychopatką - mówi Joanna Kołaczkowska, autorka tekstów, prezenterka radiowa, aktorka.

W skeczu "Lubię to" kabaretu Hrabi / fot. Ireneusz Sobieszczuk/PAP

Dorota Wodecka: Stresuję się, że powinnam panią rozśmieszyć.

Joanna Kołaczkowska: A ja obawiałam się, że może być na odwrót. Kiedy jadę taksówką albo pociągiem, ludzie oczekują, że będę ich zabawiać. A gdy nie wyrażam ku temu chęci, jestem odbierana jako osoba wyniosła, która jedynie udaje nieśmiałą.

Nie udaje pani?

– Jestem dość wycofana. Na imprezach branżowych zdarza mi się usłyszeć: „Co ty taka smutna?”, tylko dlatego, że nie tryskam przesadnym humorem.

Jak to możliwe, że osoba wycofana i smutna wybrała zawód, który polega na rozśmieszaniu ludzi?

– Niedawno się dowiedziałam, że dziadek Józef, ojciec mamy, występował w teatrze amatorskim we Lwowie w rolach komediantów. Kochał rozśmieszać, więc rozumiem, po kim to odziedziczyłam. Olśnienia doznałam w czasie pierwszego występu publicznego, kiedy z grupą taneczną z domu kultury tańczyłyśmy kujawiaki, mazurki i inne obertasy, zawijając spódnice i podnosząc wysoko nogi, tak by zaprezentować galoty. Moje były najbliżej widowni i kiedy publika wybuchła śmiechem, ja poczułam radość i pomyślałam, że rozśmieszanie ludzi to jest to, co chcę robić.

Wspólny śmiech do bólu przepony może być kryterium głębokiej przyjaźni?

– Uwielbiałam się śmiać z jednym z moich partnerów. Uwielbiałam z nim robić wszystko, ale śmiać się z nim uwielbiałam najbardziej. Kiedy słyszałam, jak on kwiczy w drugim pokoju, biegłam, bo chciałam być uczestniczką tego kwiku.

Śmiech mówi o bliskości. Mam szersze grono znajomych, z którymi się lubię, węższe tych, z którymi się śmieję, i kilka osób, z którymi się śmieję jeszcze bardziej. I nie umiem się porozumieć z osobą, która nie ma poczucia humoru.

Jako mała dziewczynka zazdrościłam dzieciom tego, że są w grupie, że się rozumieją, lubią, nie boją się siebie. I kiedy słyszałam, że taka grupka się śmieje, zazdrościłam im tego szczęścia. Wiem, że wzajemne banie się siebie w grupie koleżeńskiej jest dość rzadką reakcją, ale ja się bałam.

Bała się pani, że koledzy pani nie zaakceptują?

– No tak. I że będą się śmiać ze mnie.

Kiedy ponad 20 lat temu zaczęła pani występować z kabaretem Hrabi, to jednak wolała tych występów nie zapowiadać plakatami, bo może dzięki temu nikt nie przyjdzie was oglądać. I z tych samych powodów pierwsze recitale zorganizowała pani na wsi, w szczerym polu.

– Zapewnienie sobie poczucia bezpieczeństwa jest moją pierwszą i najważniejszą potrzebą. Żeby mnie nikt nie znalazł, nie skompromitował i nie przyłapał.

Koncert w szczerym polu, który ostatecznie zagraliśmy w remizie, jest bezpieczniejszy niż biletowany koncert w teatrze. Gdyby nie wyszło, to mniejszy wstyd, bo mniej ludzi widziało i nie rozniosą mnie na językach. Wstyd już pokonałam, ale w maju ubiegłego roku znów wolałam, by ludzie nie przyszli na mój recital do Kuźni Kulturalnej. I strasznie się denerwowałam, że przyszli.

Dlaczego?

– Bałam się, że pandemia zmieniła coś na trwałe w widzach i we mnie. Obawiałam się, że może przyszli po coś innego, może po refleksję albo pocieszenie. Miałam wręcz wyrzuty, że dzieją się poważne sprawy, a my się wygłupiamy. Kiedy zaczęłam do ludzi mówić, byłam zaskoczona, że bawią się tak samo jak przed pandemią. Z drugiej strony, dlaczego miałoby być inaczej.

Też bym miała intuicję, że kiedy tylu umiera, nie przystoi się wygłupiać.

– Ludzie piszą do nas, że potrzebują śmiechu. Że wstają rano i oglądają nasze występy albo że relaksują się nimi przed snem. Ja mam na odwrót, pławię się w filmach o psychopatach i w mrocznych serialach, które nie poprawiają mi samopoczucia, ale pozwalają się bać bez towarzyszącego takim stanom poczucia zagrożenia. A bać się lubię. Ale spróbowałam kiedyś przed snem oglądać coś wesołego i rzeczywiście jest fajnie, kiedy przepona się porusza, a głowa dostanie zastrzyk czegoś optymistycznego.

Wygodna wydaje się teza, że świat po pandemii nie będzie taki jak przedtem. Zawsze się tak przewiduje, nawet w obliczu największych tragedii i wojen, ale to dotyczy zmian politycznych i społecznych, a nie ludzkich charakterów. Nasze potrzeby osobiste dotyczące sfery intymnej są niezmienne. Mówię o relacjach i związkach rodzinnych, towarzyskich, przyjacielskich i o pragnieniu bliskości, wolności i poczucia bezpieczeństwa.

Gdy wszystko wróci do normy lub do jakiejś formy tej normy, będziemy tacy sami. Z tą różnicą, że będziemy wiedzieli, jak wdrażać procedury, kiedy wydarzy się coś podobnego. I nie będziemy w szoku.

Pani była w szoku?

– Już na początku dołożyłam sobie problemów, bo 2 stycznia rozpoczęłam remont, który trwał osiem miesięcy. Brakowało towaru, panowie robotnicy mieli lockdown, ktoś zachorował. Chodziłam przesmykami między szafami, wszystko pokrywał pył, którego nie było sensu sprzątać, bo wzniecał się na nowo. Jedynym sposobem było uśmiechać się do tego. Podeszłam do tej sytuacji zadaniowo. Muszę w bałaganie i brudzie doczekać do momentu, kiedy będzie dobrze. Bardzo trudne zadanie.

W programie "Dzięki Bogu już Hrabi", kabaret Hrabi / fot. Jan Bogacz/PAP

Dlaczego?

– Bo jestem bardzo poukładana. Mój kalendarz zawsze był ustawiony na rok w przód. Dorzucałam do niego tylko swoje kolejne zadania, wypoczynek i urlopy, a nagle wszystko runęło. Nie wiem, co będę robiła w najbliższym tygodniu. Oprócz planów zawodowych zmieniają się sprawy codzienne. Jednego dnia jestem w Warszawie, a drugiego u mamy w Lubinie. Okazało się, że jestem w stanie funkcjonować w ramach chaosu.

Koncerty trzeba zaplanować, ale życie? Skąd u pani taka potrzeba kontroli?

– Trzeba by sięgnąć do dzieciństwa.

I zabaw z tatą w chowanego?

– Do tego czasu właśnie.

Opowie pani?

– Kiedy wracałyśmy z siostrą do domu, mama kazała nam szukać taty, który zwykle chował się za firanką. Dość szybko go znajdowałyśmy, bo wystawały mu buty. Miałam pięć lat, kiedy umarł, ale jego buty pod tą firanką zostały. Patrzyłam na nie i przeżywałam horror, bo nie wiedziałam, czy on jest, czy go nie ma. Te buty stojące za firanką na zawsze będą miały dla mnie wymiar symboliczny, bo oznaczają poszukiwanie taty.

Nie powiedziano nam z siostrą, że zmarł. Dzieciom się tego nie mówiło. Na okoliczność śmierci obowiązywały kocopoły, że babcia czy dziadek odeszli do nieba, że są z aniołkami i inne bzdury, z którymi dzieci nie wiedzą, co zrobić. Gdybyśmy usłyszały, że tato zmarł, czyli nie wróci, miałybyśmy chociaż szansę poradzić sobie z jego śmiercią.

Co mama wam powiedziała?

– Że poszedł do nieba. Ale ktoś z rodziny dodał, że tato wróci ze śniegiem, dlatego kiedy padał śnieg, siedziałyśmy z siostrą w oknie i czekałyśmy na niego. Ja to pamiętam. Śnieg, deszcz…

Nie odważyłyście się zapytać, czemu nie wraca?

– Byłyśmy małymi dziećmi, nawet nie wiedziałyśmy, jak i czy formułować pytanie, bo słyszałyśmy wciąż jakieś inne zapewnienia.

To kiedy przeżyłyście żałobę?

– Nigdy.

Czym to skutkuje w życiu oprócz psychoterapii?

– Byłam bardzo skryta, nie wyrażałam tego, co czuję, i do rozpaczy doprowadzała mnie moja starsza o rok siostra, która informowała świat i o tym, co czuje, i o tym, co jej się nie podoba. Chciałam ją powstrzymać, żeby tyle nie mówiła, nie wychodziła do ludzi, tylko jak ja schowała się w zamkniętej bańce i stworzyła sobie w niej malutki świat. Tymczasem ona szukała aktywnie ojca. Zaczepiała facetów z brodą, biegła za nimi i jeszcze mnie ciągnęła, wołając, że „tato tam poszedł”. Pamiętam, jak mi powiedziała, że jedna z anielskich figur w kościele jest podobna do taty. Więc całą mszę patrzyłam na tego anioła i chciałam, żeby się poruszył. I nie zapomnę, jak stałyśmy przy poczcie, gdzie mama pracowała, a siostra pobiegła za jakimś mężczyzną, krzycząc do mnie: „Tatuś, tatuś”. Nie wiedziałam, co zrobić, bo uważałam, że nie należy za nim biec.

Dlaczego?

– Bałam się konfrontacji. Skoro nie wiedziałam, czy on naprawdę jest, czy go nie ma, to uznałam, że skoro go nie ma, to ma go nie być i nie ma po co za nim biec. Takie dylematy sześciolatki.

Przed czym chroniło panią zamknięcie w swoim ślimaczym świecie?

– Przed zranieniem. Siostra konfrontowała się z bólem, wracała i mówiła, że to nie był tata. Wystawiając się na rozczarowanie i rozpacz, robiła niechcący coś dla swojego zdrowia psychicznego, ja unikałam bólu.

Nie chodziłyście na jego grób?

– Grób nie do końca był dla nas dowodem. Kiedyś siostra znalazła schowane przez mamę zdjęcia z pogrzebu taty. Miałyśmy osiem, dziewięć lat, kiedy zobaczyłyśmy go leżącego w trumnie.

I?

– Siostra spytała mamę, co znaczą te zdjęcia, ale ja wiedziałam, że żeby przetrwać, trzeba szczelnie wszystko zamknąć. Denerwowało mnie, że ona z takim uporem szuka informacji o ojcu i dowodów, że on żyje albo nie żyje.

To dzięki niej wiemy, jakie ojciec miał dzieciństwo. Teraz mnie to bardzo interesuje, ale kiedy byłam dzieckiem, szczelnie się na te informacje zamykałam. Typowe wyparcie – nie ma tematu, ja tutaj mam swój malutki świat, nie widać mnie.

Czym się pani w tym swoim mikrokosmosie zajmowała?

– Uznałam, że skoro jestem w mojej bezpiecznej przestrzeni, to mogę bezpiecznie obserwować świat na zewnątrz. Bez strachu. Byłam bardzo zdziwiona, kiedy ten świat mnie dostrzegał. Jeśli ktoś ujrzał we mnie coś pozytywnego, docenił mnie albo pochwalił, a robiłam wszystko, żeby mnie chwalono, bo niby byłam zamknięta, ale uprawiałam jazdę szybką na lodzie, rzeźbiłam, malowałam, kółko takie, śmakie – i byłam szczęśliwa. Ale drugi tor mojej relacji ze światem był pełen niepokoju, że zaraz coś się stanie i wszystko wyjdzie na jaw.

Czyli co?

– Ludzie odkryją miejsce, w którym czuję się dobrze, i zabiorą mnie z niego. Albo się zorientują, że nic nie umiem.

Ja to mam do dziś, podobnie jak kilku moich znajomych. I to się nazywa syndromem oszusta.

– Też to czasami mam na scenie. Śpiewam i sobie myślę: „Boże, oni zaraz się zorientują, że ja nie umiem”. Dobrze, że mi pani powiedziała, że to jest opisane, bo oznacza, że nie jestem z tym sama, co z kolei oznacza, że to może być norma.

Czy jako dorosła kobieta potrafiła pani wybaczyć mamie, że próbowała was chronić przed bólem po śmierci taty? Przecież winimy nasze matki za nasze życia.

– Wybaczaniem mamie zajmowała się moja siostra. Ponieważ uważałam, że jestem w zamkniętym słoiku, a siostra jest od kontaktów ze światem, posłuchałam jej, kiedy mówiła: „Asia, naszą mamusią trzeba się opiekować, nasza mamusia jest znerwicowana, straciła męża, musi nas wychować i utrzymać, ma ciężką pracę, późno wraca do domu i dlatego my musimy wziąć odpowiedzialność za rodzinę”. I wzięłyśmy odpowiedzialność za mamę, o czym z pewnością mama nie miała pojęcia.

Pomyślałam wtedy: „Aha, skoro siostra będzie od ogarniania życia, to ja skieruję wszystkie swoje siły na to, by robić mamie przyjemności”. Zaczęłam oszczędzać na prezenty dla niej.

Z czego?

– Kiedy chodziłam na zakupy i zostawało mi reszty 5 zł 30 gr, to 5 zł oddawałam mamie, a 30 gr odkładałam do glinianego brązowego słoja, aż zrobił się w nim kopczyk. Zamieniałam drobniaki na całe i byłam przebogata. Czasem dostałam pieniądze od kogoś z rodziny, czasem sprzedałam na targu jakieś ciuchy, w których mama już nie chodziła, i się uzbierało.

Kupiłam jej suszarkę do włosów, pierwszą, jaką miałyśmy w domu, ale zwykle wydawałam pieniądze na jakieś plastikowe broszki czy kubeczki. Kupowałam to, co mnie się podobało, a potem chodziłam po Lubinie i oddawałam te prezenty do sklepów. Albo mama szła ze mną i prosiła, żeby przyjęli je z powrotem, bo kosztowały dużo pieniędzy. Kiedyś mi powiedziała, że uzbierałam równowartość jej miesięcznej pensji. Jak na dziecko z podstawówki to sporo.

W liceum i na studiach też oszczędzałam. A w podstawówce, gdy zakładałam bandy, oczekiwałam, że dzieciaki będą mi płacić daniny.

W ciastkach?

– Nie, w złotówkach, co dużo o mnie mówi. Wiedziałam, co trzeba mieć, żeby sobie dać radę. Za 50 gr można było kupić ciasteczka, za złotówkę zjeść w barze ziemniaki z tłuszczem, więc kiedy uzbierałam 2 złote, mogłam przeżyć kilka dni.
Przecież w domu było jedzenie.

– Oczywiście, że było. Ale kiedy wracałam z treningu łyżwiarskiego, byłam głodna i wolałam zjeść w barze ziemniaki, niż iść 200 metrów dalej do domu i ugotować dla nas obiad. Zdarzyło mi się żebrać na te ziemniaki. Stawałam przed barem i zaczepiałam ludzi: „Przepraszam, czy może mi pan pożyczyć 50 gr, bo jestem głodna”.

Bez wstydu?

– Tak. Kto by pomyślał, że ja, żyjąca w słoju istota, nie będę się wstydziła zaczepiać obcych ludzi. Może to były występy? Jakieś małe role? Dlaczego ja się nie wstydziłam i nie bałam? Raz mi się zdarzyło, że zjadłam po facecie niedojedzony kotlet pożarski. Zwykle kupowałam ziemniaki z tłuszczem, a kiedy miałam więcej pieniędzy, to ziemniaki z tłuszczem i buraczkami, ale na kotlet mnie nigdy nie było stać.

Z głodu zjadła pani po kimś?

– Chyba jednak z chęci pokonania bariery wstydu i sprawdzenia, czy nikt mnie nie przyłapie.

Oszczędzanie brało się z lęku, że można wszystko nagle stracić?

– Tak. Zauważyłam, że przyjemnie jest oszczędzać i mieć pieniądze, bo wtedy się czuję bezpiecznie. Na studiach zaoszczędziłam na wzmacniacz, magnetofon i kolumny, a kiedy już miałam ten sprzęt, postanowiłam, że odkładam na mieszkanie. Występowałam już z kabaretem Potem, więc zarabiałam, a wcześniej miałam rentę po tacie. Kiedy zarobiłam 320 zł, to 300 zł odkładałam, a za 20 żyłam.

Jak?

– Wydawałam pieniądze na bułkę z serem dziennie.

Czyli głodowała pani?

– Nieeee. Jadłam u siostry. Mieszkali ze szwagrem w akademiku, schodziłam do nich parę pięter i tam jadłam. Cwaniurka ze mnie była.

I poczuła się pani w końcu bezpiecznie we własnym mieszkaniu?

– No tak, miałam w końcu swój własny słój. W dzieciństwie wszystkie wakacje spędzałam u dziadków na wsi, gdzie obsesyjnie tworzyłam sobie domy, które co chwilę przenosiłam. Najważniejsze było, by nikt mnie w nich nie widział i jeśli tylko dziadek mnie namierzył, natychmiast likwidowałam dom. Jeden miałam na środku pola, jeden w chlewiku, jeden na strychu, a inny w lesie. Do każdego znosiłam jakieś fotele, kartony, koce, robiłam sobie kuchnię i łazienkę z miską wody i byłam w nich przeszczęśliwa do czasu, aż ludzkie oko mnie namierzyło. Wtedy przenosiłam dom. Trochę to porąbane, co?

fot. Ireneusz Sobieszczuk/PAP

Wzruszające.

– Uwielbiałam samotnie wędrować lasami. Iść przed siebie w ciszy. Nie bałam się. Kochałam bardzo zwierzęta i te, które spotykałam po drodze, były moimi naturalnymi towarzyszami. Kiedyś widziałam wilka, pamiętam jakieś bezpańskie psy, zaskrońce, ale czułam się z nimi bezpiecznie. Nic dziwnego, że z taką obsesją samotności i domu szybko kupiłam malutkie mieszkanie.
W książce „Hrabi. Duszkiem tak!” powiedziała pani, że nadal jest wsobna i wyobraża sobie, że za dziesięć lat będzie żółwiem zamkniętym w skorupie.

Czyli wróci pani do słoika?

– Bardzo pracuję nad tym, żeby się nie zażółwić za bardzo.

Właściwie czemu nie?

– Trochę się boję wleźć do skorupy na dobre. Nie chcę zostać całkiem sama, ale jednocześnie robię wszystko, żeby tak było. Ale zauważyłam, że nie muszę mieć tak zwanego towarzysza życia, żeby się nie czuć samotna. Nie muszę z kimś mieszkać, wspólnie gotować, rozmawiać i zasypiać. Kilka lat temu miałam takie pragnienia i byłam nieszczęśliwa, że mi się to nie udaje. Teraz dobrze mi jest, jak jest, że żyję sobie sama i mam mnóstwo znajomych i przyjaciół, dzięki którym nie czuję się samotna. Mam poczucie, że wróciłam do czasów, gdy łaziłam samotnie po polach, czułam zapach ziemi i słyszałam tylko ciszę. Kiedy zaczęła się pandemia, znów zapragnęłam tej ciszy. Nie włączam telewizora, nie gra muzyka, nie rozmawiam z nikim.

Jakiś czas temu przyjechali koledzy, bo co miesiąc robimy sobie z kabaretem Hrabi zgrupowania, na których coś kręcimy i wymyślamy, by nie tracić poczucia, że pracujemy i wszystko dalej hula, i cały czas ich uciszałam, bo ta cisza jest we mnie tak głęboka: „Ciszej chłopaki, ściszcie telewizor, ciszej, nie krzycz”. Zastanawiam się, czy ja zdziczałam, czy wręcz odwrotnie.

Co się dzieje w ciszy w pani głowie?

– Wydaje mi się, że to, co się we mnie utrwaliło, to potrzeba kontrolowania swojego życia. I potrzebuję ciszy, żeby mieć jednak pełniejszą kontrolę. Żebym słyszała i odczuwała siebie i swoje myśli. Wcześniej miałam potrzebę, żeby coś się działo. Kiedy koncertowaliśmy, doświadczałam natłoku emocji, zdarzeń, ludzi, reakcji, braw, owacji. Koncert, hotel, jedzenie, śmiechy w samochodzie i w garderobie – bo jestem osobą żywiołową, chodzę, rozśmieszam, dzieje się, dzieje – a potem powrót do domu. I równowaga – dużo, dużo, bach, bach, bach, a potem spokój. Teraz, gdy nie ma „bach”, wybrałam spokój – tym głębszy, że moje dorosłe dziecko się wyprowadziło.

Czasami jest mi w domu smutno, nudno i zwyczajnie, ale pamiętam napomnienia terapeuty, bym oddała się stanowi takiej nijakości albo przygnębienia. Bo jak się pani temu odda, to pani zobaczy, że da się to przeżyć. Rzeczywiście, da się przeżyć i może dlatego nie mam pragnienia, żeby przeżywać miłość do mężczyzny.

Czy to, że nie dopuszczała pani do siebie smutku, jest związane ze stanami lękowymi, o których wspomina w książce? W stanie wojennym bała się pani panicznie jeździć samochodem, a kiedy w ciąży zachorowała na czerniaka, popadła w kancerofobię i badała się, by sprawdzić, czy gdzieś się nie namnaża nowotwór. Akceptując smutek, pozbyła się pani lęków?

– Wydaje mi się, że to zasługa dziesięcioletniej terapii, którą zakończyłam w Wigilię 2019 roku, czyli tuż przed pandemią.

Odczułam błogosławione działanie terapii, oswajania lęków i strachów, czyli rozumienia ich. Terapeuta pomógł mi zrozumieć nie tylko to, co z siebie przenoszę na scenę, ale spróbować przenieść to, co kreuję w swojej scenicznej postaci, do życia.

Dlaczego tak bała się pani śmierci?

– Przeżywałam głęboki lęk przed cierpieniem, utratą bliskich, odejściem, ale przede wszystkim przed tym, co to będzie, jak mnie nie będzie. Możliwe, że chodziło mi o utratę kontroli nad tym, co się będzie działo w mojej sprawie. Że nie będę mogła kontrolować, co się będzie o mnie mówiło, czy mnie ktoś będzie pamiętał, co się stanie z moimi rzeczami. I do tej pory mnie przejmuje, co się stanie z moim krzesłem, z moim biurkiem, z moim obrazkiem, z drobiazgami, które są częścią mojej tożsamości. Co się stanie ze zdjęciami, które są dla mnie bardzo ważne?

Jeszcze mam nadzieję, że coś wymyślę, by przetrwały. Może założę portal, na którym umieszczę zdjęcia wszystkich ważnych przedmiotów.

Jak sobie pani radzi z tą potrzebą kontroli na scenie? Oglądałam wasze występy. Nie ma w nich spiny, tylko luz.

– Rozśmieszanie, w przeciwieństwie do spektakli dramatycznych, pozwala na kontrolowanie sytuacji. Bo można natychmiast zweryfikować, czy coś się podoba, czy nie. Jeśli żart nie poszedł i nie ma reakcji, to już się poprawiam. Gdybym grała dramat, czułabym się mało komfortowo, nie wiedząc, czy to się widzom podoba.

Swoją drogą, jak w ogóle można ze sceny ocenić, czy dramat się podobał. Kiedy podoba mi się sztuka, nie biję przesadnie brawa, bo chcę jak najszybciej wyjść, dlatego właśnie, że zrobiła na mnie wrażenie. Wyjść i myśleć o tym, co widziałam, przeżywać, a w domu poczytać o spektaklu. Gdybym zobaczyła takiego widza jak ja, tobym uznała, że mu się nie podobało.

Napędza mnie, że kiedy gram, mogę natychmiast dostać zwrotkę od ludzi. Ich reakcja dodaje mi gazu, znowu mam włączone turbo, a poczucie wartości jest nieustannie podkręcane. Mam obsesję tego, by zaprowadzić tę energię spektaklu do samego końca. Cały czas tego pilnuję. Kontroluję kolegów, wiem, co kto zrobił z prawej, z lewej, jak pianino, że coś za późno, za wcześnie…

Oszalałabym.

– Kiedy chodziłam po polach, chłonęłam wszystko równocześnie – łany zbóż, ptaki, kolor nieba, zapachy. I takie patrzenie na rzeczywistość mi zostało. Plus lęk, rzecz jasna, który nakazuje mieć wszystko pod okiem, żeby widzieć każdy ruszek. W autobusie, w tramwaju, w knajpie widzę wszystkich, wiem, co kto robi, co zamawia, kto sięga po telefon, a kto po portfel. Proszę się nie obawiać, nie jestem psychopatką, która się wpatruje w ludzi, tylko to się po prostu samo dzieje. Tak samo pracuję na scenie.

W Hrabim bardziej wam zależało na tym, by stworzyć zespół z grupy przyjaciół niż z wyjątkowych osobowości. Co takiego się dzieje między widzem a grupą przyjaciół, co nie mogłoby się stać między widzem a tak zwaną gwiazdą?

– To prawdopodobnie wynika z mojej potrzeby, by przebywać i patrzeć na ludzi, którzy się ze sobą dobrze czują i którzy się lubią. Mnie się wydaje, że to, że się bardzo lubimy, a nawet mamy związki rodzinne, bo przecież Kamol jest moim szwagrem, tylko ułatwia nam pracę. Ufamy sobie. Pandemia jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyła, sprawiła, że dopuszczamy się nawzajem do spraw głębszych, mimo że się rzadziej widzimy. Kiedy występowaliśmy, tempo życia i przerób tych spektakli nie pozwalały koncentrować się na czymkolwiek innym poza nimi. Teraz, kiedy się spotykamy, mamy czas, by po prostu ze sobą pobyć na poziomie głębokim. Rozmawiamy o niepokojach, o rodzinach, o tym, co jest dla nas ważne.

Co daje taka bliskość w pracy?

– Pomaga lepiej ją wykonywać. Przecież sam fakt, że ludzie wyjdą z naszego spektaklu rozbawieni, rozluźnieni, to jest tylko część wartości, którą z niego wynoszą. Niejednokrotnie oglądałam kolegów kabareciarzy, którzy mnie rozbawiali do łez, a jednak wychodząc ze spektaklu, wiedziałam, że to nie był dobry spektakl. Bo brakowało mu stylu, smaku, klasy.

Czym jest klasa?

– Nieusiłowaniem rozbawienia widza na siłę. Brak oczywistości i nachalności i dbałość o to, by dowcip nie był zbyt płaski.

Przecież kabaret opiera się na stereotypie, a stereotyp jest płaski.

– Parę lat temu zaczęłam się zastanawiać, czy my nie przekłamujemy już rzeczywistości, mówiąc wciąż o tych samych starych, wytartych stereotypach. Stereotyp jest zawsze stary i wytarty, ale zastanawiałam, się czy już nie jest irytujący. Bo świat się zmienił, a ci wciąż o tym, że facet siedzi, a ona wciąż gada i gada. To już nawet źle brzmi.

Rzeczywiście.

– Ale da się zrobić w tym temacie coś smacznego i zabawnego, w czym będzie jednocześnie zawarty komentarz do tego, co powiedziałam na początku, czyli, że jest to stare, wytarte i mamy już trochę tego dosyć.

Nie przygotowujecie programów politycznych. Dlaczego?

– Po pierwsze, gdy wybieramy sobie temat i myślimy, jak go podać w sposób lekki, zabawny i stylowy, doprawiony scenografią, strojem i muzyką, to już na starcie widzimy, że w programie politycznym nie można użyć tych wszystkich atrybutów.

Dziesięć lat temu zaproponowałam kolegom, że moglibyśmy zrobić program polityczny, ale wolny od bieżącej polityki. Czyli nie publicystykę, tylko program podejmujący temat polityki w ogóle, tego, jaka ona jest i jaki ma sens. No i za cholerę tego nie widzieliśmy. Nie mówię, że tego kiedyś nie zrobimy, ale to musi być decyzja artystyczna.

Nie idzie o strach przed opowiedzeniem się za jakąś opcją, co równa się utracie części widzów?

– Kiedy słyszę, że sztuka może być sprowadzana do jakiejś opcji, to aż się pocę. Jeśli mamy jakiś strach, to tylko taki, czy da się zrobić coś, co dotyczy polityki, brudnej w dużej mierze, tak żeby to było czyste.

Co to znaczy czyste?

– Czyste w intencjach.

Jak pani rozumie czystą intencję u artysty?

– Na pewno nie chcielibyśmy naszą sztuką zrobić komuś przykrości i jeszcze bardziej spolaryzować ludzi. Już i tak jest między nami bardzo dużo nienawiści. Właściwie trudno porozmawiać o polityce bez kłótni, bez unoszenia się i bez wulgaryzmów.

Poza tym ja po prostu tego tematu nie czuję. Nieustannie coś wymyślam, piszę skecze, felietony, słuchowiska, montuję je i nigdy nie ma w nich żadnych politycznych nawiązań.

„Ludzie są w rozpaczy (…), chodzą rozmawiać z łabędziami, bo wiedzą, że rząd nie słucha. I widzę, że łabędzie też już są na skraju wytrzymałości (…). Cały rząd jest do wymiany. Wymienię choćby ministrów: finansów, zdrowia, gospodarki, kultury i sztuki…”

To skecz Władka Sikory w naszym programie „Syf i malaria” z 2009 roku. Niedawno go słuchaliśmy. Podobał mi się, bo była w nim i opozycja, i rząd, ale nie wiadomo, jaki rząd, jaka opozycja. Rzeczywiście, wcale się nie zestarzał.

Joanna Kołaczkowska - ur. w 1966 r., autorka tekstów, prezenterka radiowa, aktorka. Od 2002 roku współtworzy kabaret Hrabi



Tytuł oryginalny

Joanna Kołaczkowska: Nie tryskam przesadnym humorem

Źródło:

„Gazeta Wyborcza” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.