EN

1.11.2023, 09:00 Wersja do druku

Jest Babunia, będzie ład

Działo się to dawno, dawno temu… bo po II wojnie światowej. Cały teren Górnego i Dolnego Śląska opanowany był przez konglomerat ludności. Ślązacy, Kresowiacy i wszelacy przesiedleńcy z różnych stron Polski byli wymieszani między sobą i żołnierzami sowieckimi. Wspomina Mieczysław Drzewica Popławski.

fot. Babcia Sonieczka, czyli Zofia Colonna Walewicz

Paroletni pokój (po wojnie z Niemcami) nie doprowadził jeszcze do ujednolicenia narodowego i uspokojenia rozhuśtanych nastrojów międzyludzkich. W naszej mieszanej etnicznie rodzinie było tak samo. Stałe opowieści o wojnie z Rosją i Niemcami, o konspiracji, o Powstaniu Warszawskim 1944 roku i o walce z rodzimymi komunistami. O braku czołgów i samolotów w 1939 roku, o braku broni w AK, o obozach koncentracyjnych u Niemców, o łagrach u Czerwonych Rosjan, o aresztach, torturach i zabijaniu przez UB wartościowych Polaków. Dla wrażliwego dziecka to było za dużo, zacząłem więc od natłoku tych okropnych wieści uciekać w głąb siebie, zamykać się wewnętrznie, a nawet zewnętrznie, wreszcie odciąłem się od ludzi zupełnie, zatrzasnąłem drzwi mego pokoju, zapuściłem czarne rolety na wysokie okna i przestałem całkiem wychodzić z tego wnętrza. Jedzenie i puste podsuwacze podawano mi przez dość duży otwór wejściowy dla psa (oczywiście w drzwiach). Zasnąć pozwalała mi tylko cicha muzyka płynąca z poniemieckiego drewnianego radia. Ale po nocach nadal mi się śniły obozy koncentracyjne, głód, naloty, ruiny i ostrzał miast, i wszechobecna śmierć. Budziłem się z krzykiem, coraz bardziej przerażony i słaby. Rodzice robili wszystko, aby przerwać ten stan załamania nerwowego. I nic! Wzywani lekarze też nie pomogli. Za to mówili o złych rokowaniach psychiatrycznych. I wtedy na pomoc przyszła moja cudowna Babcia Sonieczka, której ojciec poskarżył się listownie. Ta Babcia była dla całej rodziny Najwyższym Autorytetem. A dla mnie zajmowała drugie miejsce po Panu Bogu (czyli po Bozi, jak wtedy mówiłem). Babunia wzięła sakwojaż, wsiadła do pociągu i z Poznania przyjechała (z przesiadkami) do nas – na Śląsk. Aby ratować swojego ukochanego wnuka. Wpuściłem Ją do mojej samotni. Była jak zawsze WSPANIAŁA! Kazała wstawić do mego pokoju amerykańskie polowe łóżko i zamieszkaliśmy razem. Ubrana w czarną, stylową suknię do ziemi DAMA i „piżamowy chłopiec”. Na początku opowiadała mi o przyrodzie i zwierzętach na naszych utraconych Kresach, o zwyczajach rycerskich, o obowiązkach ziemiańskich i właściwym wychowaniu w polskim dworze, i o pieśniach, i tańcach ludowych. A wieczorami snuła baśnie o „Witeziach”, greckich i rzymskich bogach, o Rycerzach Króla Artura, o Lechu, Czechu i Rusie oraz o Wandzie, co nie chciała Niemca. Mocno też uspokajały mnie jej kołysanki (przekazywane przez pokolenia). Chciała bowiem za wszelką cenę przywrócić mi dzieciństwo. Ale nocne – wojenne – koszmary trwały nadal. Wtedy wymyśliła dla mnie „RATUNEK OSTATECZNY” i nakazała całej rodzinie okazywanie więcej serca i ciepła mojej osobie. Papie reżyserowi zaleciła codzienne zabieranie syna na próby do opery. I sadzanie go na zaciemnionej widowni. Najlepiej na balkonie, gdzie będzie czuł się bezpiecznie. A zarazem zacznie powoli wchodzić wewnętrznie w muzyczny świat scenicznych baśni. Tak też się stało. Któregoś dnia, będąc na widowni, w trakcie próby do „objazdowego fragmentu” Strasznego dworu poczułem znajomy zapach Babcinych subtelnych perfum. Posłyszałem też szelest tafty z Jej czarnej, długiej sukni. Po chwili zostałem pogłaskany po głowie. Instynktownie przytuliłem się do Babuni. Teraz nareszcie byłem bezpieczny i szczęśliwy. Wtedy na scenie przed kilka zastawek symbolizujących polski dwór wkroczył mój Papa (który tego dnia prowadził reżyserskie próby). Był w kontuszu, w żupanie i przy karabeli. Rozłożył ręce gestem szerokiego powitania i o dziwo zaśpiewał po włosku arię Miecznika z II aktu Strasznego dworu Stanisława Moniuszki. Bas-baryton Taty zabrzmiał bardzo lirycznie:

O drodzy goście – jakże mi pożądani…
Rozszerzcie się mojego domku ściany
A wy przyjmijcie czym chata bogata…

Ja miałem łzy w oczach, a Babcia (poliglotka) zaczęła się pięknie uśmiechać. Ojciec na zakończenie występu przykląkł na jedno kolano i wyciągnął rękę w kierunku naszego balkonu. Oświetlacz podążył za nią punktowym reflektorem. Ze sceny rozległ się już po polsku głos Papy-Miecznika – „To mój dank dla Ciebie, Madame Sofie!”. Członkowie zespołu obecni na próbie okrasili to zdarzenie rzęsistymi oklaskami. Reflektor zaś oświetlał nadal balkon. Babunia więc pozdrowiła wszystkich życzliwymi gestami ręki (i na stojąco). Wyglądała jak królowa Wiktoria witająca swój lud. A ja (wtulony w Babcię) byłem oczarowany sytuacją i tym widokiem. I poczułem, że znowu żyję. Od tego dnia mój stan zdrowia zaczął się poprawiać. Bo tak naprawdę uratowały mnie dwie rzeczy: baśniowy – muzyczny świat Taty i miłość mądrej Babci. Co więcej, wskazały mi dalszą drogę życia, gdyż dzięki nim zostałem później plastykiem, aktorem i reżyserem. A wykreowany „teatralny i filmowy świat” towarzyszy mi do dziś. Był on też antidotum na najgorsze przeżycia w całym mym bytowaniu na tej Ziemi. Dziś, kiedy już jestem siwowłosym, starszym panem, pytam sam siebie (tak samo, jak niegdyś tuląc się do Babci) – „Czy zawsze ludziom potrzebne są okropności wojny, aby zrozumieli, że świat może stać się znowu tak prosty i normalny jak kiedyś?”. Bo nawet pochwała brzydoty (czyli turpizm) wywodzi się z długiego pokoju i nadmiaru techniki oraz dobrobytu. Warto o tym pomyśleć.

PS. Tłumaczenia całego Strasznego dworu na język włoski zrobionego przez Tatę (również poliglotę) nigdy nie znalazłem, choć podobno istniało.

Źródło:

Materiał nadesłany