Jana Kobuszewskiego (1934-2019) – jednego z najwybitniejszych aktorów komediowych powojennej Polski - spotkałem w pracy dwukrotnie, i to przy tym samym tytule - „Słudze dwóch panów” Carlo Goldoniego - wspomina Waldemar Matuszewski.
Pierwszy raz – w Teatrze Na Woli za dyrekcji Edmunda Karwańskiego (premiera w 1983 r.), drugi w Teatrze Kwadrat (premiera w 2003 r.) też za dyrekcji E. Karwańskiego. Pan Jan, przez kolegów zwany „Kobuszem”, za każdym razem grał rolę Pantalona. Za każdym razem był to ten sam kochany człowiek – kochał go zespół aktorski, wszyscy pracownicy teatru, widownia i realizatorzy spektaklu. Wszyscy? – to mogłoby brzmieć podejrzanie! – ale nie w wypadku pana Jana, właściwie „Pana Janeczka”, bo tak był przez nich nazywany. I to mówiło wszystko – była to niekłamana miłość do aktora z czasów, kiedy teatr był serdeczny, kiedy nie było w nim pośpiechu i teatr był drugim domem, kiedy istniały trwałe teatralne przyjaźnie, kiedy z obecności małej „wódeczki” w garderobie nikt nie robił problemu…
Dane mi było spotkać w tamtej epoce wiele ciepłych teatralnych dusz, które to ciepło przenosiły z życia do garderoby, na scenę, na widownię i dawali je w prywatnym kontakcie. Długa byłaby to lista: pan Jan, Tadeusz Łomnicki, Aleksander Bardini, Hanka Bielicka, Barbara Rachwalska, Barbara Horawianka, Aleksandra Zawieruszanka, Iwona Kotzur, Edmund Fetting, Mieczysław Czechowicz, z młodszych: Joanna Bogacka, Krzysztof Kolberger, Grzegorz Emanuel… A gdybym jeszcze chciał wymienić dyrektorów (Janusz Warmiński, Erwin Axer, Stanisław Hebanowski)… Nie, nie podejmuję się przedstawić pełnej listy, nie sposób! To był teatr serdecznych ludzi i komunikat, który płynął ze sceny był serdeczny.
Wracamy do Jana Kobuszewskiego w roli Pantalona w „Słudze”. Już tłumaczenie komedii Carlo Goldoniego było skrojone na tego uwielbianego aktora. Jerzy Adamski sięgnął do starowłoskiego oryginału, w którym bohaterowie pochodzący z różnych miast (Turyn, Wenecja, Bergamo) mówią różnymi dialektami. Dla Jana Kobuszewskiego wybrał Jerzy Adamski – przenosząc włoskie arcydzieło w tkankę języka polskiego - gwarę warszawską, którą też artysta sobie ukochał już znacznie wcześniej. Aktor znalazł się natychmiast blisko widza, zaraz był „swój”, nie było odwołania – publiczność natychmiast stawała po stronie „Pana Janeczka”, który rozpoczynał wirtuozowski koncert aktorski jako bohater komedii Goldoniego – grając bankiera i skąpca zarazem, zadziorę i tchórza, panisko z manierami, ale nie pozbawionego pospolitości, ojca czułego dla swojej jedynaczki i przebiegłego w matrymonialnym targowaniu się o nią.
A wszystko to ze sceniczną swadą i wdziękiem, na dodatek w XVIII-wiecznym kostiumie. Ten balet sceniczny wysokiego jak tyczka Pana Janeczka w stylowym kostiumie, wszystkie te lansady i piruety, to kreowanie się „na Wersal”, ten warszawski knajak w weneckim krajobrazie - to był żywioł Pana Jana. Uwodził wszystkich na około, z rozpędu także swojego zięcia (w istocie Mariolę Czubasiewicz – w pierwszej realizacji „Sługi”, i Lucynę Malec - w drugiej, które grały młodą turyńską szlachciankę przebraną za swojego brata). Cała ta gra do widowni – w niezliczonych „na stronie” – równie uwodzicielska i brawurowa, jak wtedy, kiedy zaświadcza, że nie jest kurtyzaną, ale jej „negatywne naśladownictwo” wychodzi mu tak, jakby całe życie był drag queen, no, może trochę zbyt kościstą. To była zabawa serdeczna do łez, do której porywał nas Jan Kobuszewski, to był „lek na całe zło” tamtej (przy pierwszej realizacji „Sługi”) przaśnej rzeczywistości. Artysta był terapeutą swojej widowni, a widzowie byli mu za to wdzięczni i odpłacali miłością.
W sytuacjach wybuchowych, których w teatrze nie brakuje szczególnie przed premierą, Pan Jan zachowywał spokój, bo wiedział, że wszystko musi się dobrze zakończyć. Tak też było w lipcu 2003 roku, kiedy to powtórzony przez dyrektora Karwańskiego po 20 latach tytuł zbliżał się do premiery. Trzeba przyznać, że ryzyko wybuchu było duże – nie ze względu na obsadę, bo ta była doborowa (z panem Janem na czele), ani nawet na reżyserię, bo ta była przecież już wcześniej sprawdzona, ani scenografię autorstwa mistrzyni Małgorzaty Treutler, ale – ze względu na prawdziwie karkołomny sam zamysł wciśnięcia wieloobsadowej inscenizacji na malutką scenę Teatru Kwadrat, wtedy jeszcze pomieszczonego w małej dziupli przy ulicy Czackiego.
Kilkunastoosobowa obsada w stylowych kostiumach i prawie operowa inscenizacja życia włoskiego miasta z kanałami przeniesione do maleńkiego Kwadratu to było szaleństwo – w stosunku do poprzedniej inscenizacji musiała to być tym razem miniaturka, bo inaczej się „nie zmieści”. No, i właśnie! Pani Małgosia, czyli scenograf Małgorzata Treutler von Traubenberg, miniaturyzując dekorację dla potrzeb nowej inscenizacji musiała dokonać cudu, aby scena przy Czackiego zechciała pomieścić małe (na dodatek piętrowe!) obracające się na kółkach przepięknie malarsko odrobione weneckie kamieniczki, rozbuchaną scenę podawania do stołu z udziałem blisko dwudziestu aktorów (ze statystami włącznie) i na dodatek jeszcze, już na samym proscenium, kanał z wodą (jak to w Wenecji), tak!, kanał z prawdziwą wodą (właściwie rodzaj drewnianej rynny) z maleńkimi pływającymi gondolami.
I nawet wszystko może by się udało już przy pierwszym podejściu, gdyby nie te kółka, na których jeździły zminiaturyzowane kamieniczki. Otóż pani Małgosia zrobiła je dokładnie na wysokość okna scenicznego, ale nie wzięła pod uwagę wysokości samych kółek (dobre 15-20 cm! Bagatela!) na których bajkowej urody domki były posadowione… Co się przy tej pierwszej próbie technicznej zaczęło dziać! To był istny wybuch bomby w teatrze – oto za tydzień premiera, a dekoracja się nie mieści! Trzeba było skracać te śliczne drewniane domki, ale na tym się nie skończyło!... Dyrektor Karwański odchodził od zmysłów i rwał sobie włosy z głowy, wykrzykiwał: „Przeklinam dzień, w którym zachciało mi się powtarzać po dwudziestu latach tego <Sługę>!” – nie było mi jako reżyserowi miło tego słuchać… Dochodziły jeszcze inne techniczne „duperele”. A Małgosia wcale nie poczuwała się do winy, czym – zamiast łagodzić napady dyrektora - jeszcze je bardziej nakręcała…
Dyrektor Karwański, siedzący z nami na widowni podczas tych dramatycznych zmagań, chcąc się ratować przed niechybną apopleksją, przy każdej technicznej przerwie zabierał mnie (bo chyba jeszcze, mimo tych jakże napiętych relacji, trochę lubił) na górę do gabinetu, gdzie i ja musiałem ratować się z tych samych powodów co dyrektor - większymi porcjami kropli znieczulających serwowanych w sporych szklaneczkach z grubego szkła. W tym samym czasie piętro niżej, w słynnej męskiej garderobie Pana Janeczka odbywały się analogiczne kuracje, bo przecież aktorzy także musieli to wszystko zneść… Po jakimś czasie próba ruszała dalej i nawet przez pewien czas szło wszystko płynnie, aż do dokładnego powtórzenia się kuracji gabinetowej i garderobianej, gdy znowu na scenie coś się zacięło. Oj, znojne to było podejście do premiery owego 2003 roku w Teatrze Kwadrat!...
Kiedy wreszcie fale na wzburzonym morzu ustały (musiały, bo takie jest odwieczne prawo teatru) - spektakl okazał się znowu (jak 20 lat wcześniej) teatralnym przebojem pozostającym w repertuarze przez lata całe. Na bankiecie popremierowym dyrektor był już znowu szczęśliwy, i wszystko Małgosi i mnie już wybaczył, Pan Jan (na stronie i z wielką powagą) wyjaśnił mi tajemnicę całego tego piekielnego przedpremierowego zamieszania: „Mówiłem mu: Mundek, ty się w tygodniu przedpremierowym nie strzyż, to przynosi pecha! – bo mówił, że zamierzał się strzyc. No, i nie posłuchał, no to miał!...”. Są takie teatralne przesądy, którym Pan Jan był posłuszny wręcz zabobonnie! Zapytany kiedyś o to, czy po tylu latach scenicznej służby miewa jeszcze tremę, powiedział: „Panie, jak nie czuję tremy wychodząc na scenę, to mi się dopiero nogi trzęsą!...”.
Z Janem Kobuszewskim i jeszcze kilkoma z wyżej wymienionych aktorów odszedł teatr serdeczny, z tym który nastał nie potrafię się już pogodzić.