“Noc wśród drzew w reż. Radka Stępnia, spektakl dyplomowy studentów IV roku Akademii Sztuk Teatralnych i we Wrocławiu. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
Nie należy sądzić, że jest się coś wartym i że nasze życie kogoś interesuje – można by w ten sposób spuentować ostatni dyplom wrocławskiej Akademii Sztuk Teatralnych „Noc wśród drzew”, w reżyserii Radka Stępienia. Wprawdzie brzmi to dekadencko, jednak samo przedstawienie zupełnie pesymistyczne nie jest: dużo w nim humoru i karykaturalnych postaci, które okazują się dla widza interesujące nie przez to, co – jako indywidua – prezentują, tylko przez to, jaki typ charakteru oddają. Reżyser, odwołując się do „Wycinki” Thomasa Bernharda, proponuje bowiem opowieść o świecie zdegenerowanych, zrezygnowanych i narcystycznych artystów, którzy – tkwiąc w przekonaniu – że to na ich dziełach sztuka dobiega końca, żyją w poczuciu beznadziei i odrzucenia. To, co początkowo w ich postępowaniu wydaje się aroganckie, z czasem okazuje się wyrazem nie tyle buty, ile bezsilności i niskiej samooceny. Świat bez wartości, w którym przyszło im funkcjonować, ma za nic ich sztukę. Podobnie zresztą jak oni sami względem siebie – choć przybyli do Gerharda Auersbergera (Jakub Stefaniak) wysłuchać jego pierwszej suity lirycznej, to bynajmniej nie są zainteresowani nową kompozycją. Każdy chce mówić tylko o sobie, prezentować siebie i swój geniusz.
Miejscem akcji spektaklu jest salon państwa Auersbergerów, w którym zgromadzili się najznamienitsi goście: przedstawiciele świata sztuki, artyści, malarze, pisarze i poeci. Wszyscy bohaterowie, znani z „Wycinki” Thomasa Bernharda, odsyłają do realnych osób – każda z postaci ma swój pierwowzór w prawdziwym świecie. Wprawdzie nie jest to tak istotne dla tego przedstawienia, jednak warto o tym pamiętać, gdyż nie bez znaczenia w tym wypadku jest kontekst „Wycinki” w reżyserii Krystiana Lupy z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Prezentacja z AST jest swego rodzaju wariacją na temat bohaterów tego spektaklu – choć w obu pokazach oglądamy te same postaci, to u Stępnia widzimy je trzydzieści lat wcześniej. Obserwując ich zachowania, próbujemy dostrzec zapowiedź ich przyszłego „wcielenia” – tego, które można było zaobserwować w przedstawieniu Lupy. Kluczowe więc dla recepcji dyplomu jest powracające w świadomości odbiorcy pytanie o to, jak to możliwe, że przez trzy dekady w bernhardowskich bohaterach zaszły takie zmiany. Wprawdzie już z perspektywy „Nocy wśród drzew” samouwielbienie i przekonanie o własnej wyjątkowości niemal każdego z zaproszonych gości dochodzą do głosu, jednak nie w takim stopniu, jak będzie to miało miejsce trzydzieści lat później (fabularnie), u Lupy. To, co u Stępnia wydaje się miejscami zabawne (jako realizacja stereotypu artysty-narcyza) i naiwne, w przedstawieniu Teatru Polskiego było już zupełnie dramatyczne i przerażające. Jak zauważają bowiem recenzenci „Wycinki”: „Ten spektakl […] mówi o kompromitacji artystów. O tym, jak zawodzą nawet siebie samych, jak głupieją i kamienieją w pretensjonalnych pozach, łasi na poklask konformiści, dostawcy bon motów” (Witold Mrozek, „Gazeta Wyborcza”) oraz „każdy z zaproszonych artystów ma okazję się skompromitować, co widzom skwapliwie sygnalizuje współczujący narrator-autor. Osobliwe targowisko próżności »wydrążonych« ludzi” (Mirosław Kocur „Teatralny”). Wspominana w obu przywołanych fragmentach „kompromitacja” w pokazie z AST nie jest jeszcze widoczna. Jej miejsce zajmuje, póki co, swego rodzaju kuriozalność – przekonanie o własnej nadzwyczajności każdej z postaci wydaje się dla postronnego obserwatora zabawne (a przy tym niewinne).
W „Nocy wśród drzew” zachowane zostaje tempo i sposób prowadzenia opowieści z „Wycinki”, jednak reżyser nie próbuje stworzyć kopii słynnego przedstawienia. Owszem, widać liczne inspiracje, nie sposób podczas oglądania abstrahować od realizacji z Teatru Polskiego, ale to wszystko ma charakter nie tyle odtwórczy, ile wariacyjny czy też polemiczny. W dyplomowej prezentacji najważniejsze jest bowiem nie „mierzenie” się ze światem wykreowanym przez Lupę, tylko umożliwienie wykonawcom zaprezentowania umiejętności warsztatowych – zdolności rozgrywania długich scen, prezentowania w sposób powściągliwy skrajnych emocji, ukazywania wewnętrznego, moralnego rozpadu oraz odnajdywania się w oszczędnych formalnie realizacjach. Cały zespół nie ma z tym żadnego problemu, w grze aktorów nie widać żadnych nierówności, jednak na pierwszy plan wysuwają się dwie role: Aleksandry Perek jako Mai Auersberger oraz Mateusza Osiadacza jako Thomasa Bernharda. Między ich postaciami rozgrywa się największy dramat i to właśnie relacja między nimi w sposób najbardziej wyraźny oddaje bernhardowskie intuicje.
Ostatni spektakl wrocławskiej AST jest prowadzony bardzo płynnie, nie ma w nim słabszych momentów. Choć prace nad premierą trwały najpewniej głównie w trakcie lockdownu, to jako widzowie możemy oglądać przedstawienie jak najbardziej zespołowe i spójne. Postaci, mierząc się ze swoją pozorną czy może raczej wyimaginowaną wielkością, wraz z upływem czasu popadają w coraz większą degrengoladę, przez co dochodzi między nimi do rozpadu jakichkolwiek, choćby pozornie przyjaznych, relacji. Wprawdzie bohaterowie nie potrzebują dużo do szczęścia (wystarczyłoby – jak zauważa w pewnym momencie narrator, Bernhard – wzajemne docenienie), jednak nie są w stanie osiągnąć spełnienia. Wiązałoby się ono bowiem z koniecznością przyznania, że inni również mają prawo do geniuszu i sukcesu. A to w tym artystycznym świecie, nawet między małżonkami, okazuje się absolutnie niemożliwe.