EN

8.09.2021, 14:23 Wersja do druku

Jak daleko stąd, jak blisko

"Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu" wg Elizy Orzeszkowej w reż. Jędrzeja Piaskowskiego z Teatru im. Osterwy w Lublinie na 3. Kieleckim Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym. Pisze Tomasz Domagała w dzienniku festiwalowym na blogu domagalasiekultury.pl.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

W lubelskim Nad Niemnem Huberta Sulimy i Jędrzeja Piaskowskiego, spektaklu, który dane mi było zobaczyć kolejny raz po ponad roku, wyjątkowo boleśnie  wybrzmiał dla mnie wątek przeszłości bohaterów, głównie tych z pokolenia Anzelma Bohatyrowicza, Benedykta Korczyńskiego czy jego siostry Marty. Przeszłość tę zarówno Eliza Orzeszkowa, jak i lubelscy twórcy rozpisują na dwa mocno zrośnięte ze sobą wątki: mamy zatem opowieść o polskich losach indywidualnych (Marta i Anzelm) oraz zbiorowych (powstanie styczniowe 1863). W skrócie historia ta wygląda następująco: mocno podzielone na oświeconą szlachtę i ciemne chłopstwo polskie społeczeństwo, którego odbicie odnajdujemy w opowieści o rodzinach Korczyńskich i Bohatyrowiczów, na moment się jednoczy. Mimo że przyczyna jest jak zwykle w polskiej historii mało odkrywcza (walka ze wspólnym wrogiem), ludzie ci otrzymują od losu rzadki przywilej – mogą nie tylko zbudować prawdziwą wspólnotę, lecz także poczuć na własnej skórze, jak wielką jest ona wartością. I chociaż wydaje się, że tym razem będzie inaczej, bo jej pieczęcią i kamieniem węgielnym są wspólne ofiary i groby, sytuacja wraca do punktu wyjścia. Nieumiejętność życia w wolności i z wolnością jest bowiem naszą, Polaków, największą achillesową piętą. Wszystkim polecam książkę księdza Józefa Tischnera Nieszczęsny dar wolności. W Nad Niemnem jest podobnie: jeszcze lilie nie zaczęły kwitnąć na grobach poległych, a ich bliscy już zdążyli pokłócić się na śmierć i życie. Skąd my znamy ten refren?, chciałoby się zakrzyknąć w posolidarnościowej Polsce anno domini 2021. Najgorsze, ta dziejowa sinusoida polsko-polskiej miłości i nienawiści łamie ludzkie serca i życia, czego najdobitniejszym przykładem w powieści Orzeszkowej jest wątek miłości Marty i Anzelma. Warto się nad tym wszystkim szerzej zastanowić, zwłaszcza że we wczorajszym pokazie lubelskiego spektaklu wypadło to jakoś niezwykle poruszająco.

Wspominanie owej rzadkiej, cudownej, niemożliwej wprost z naszej współczesnej perspektywy wspólnoty obu polskich plemion, było wczoraj jakieś takie gorzkie i dojmująco smutne. Gdy Benedykt Korczyński opowiadał o niej synowi, wychodząc na chwilę ze smutnego więzienia własnych wad i ograniczeń, można było zobaczyć, jak niewiele brakuje, żebyśmy jako naród mogli cieszyć się wspólnym szczęściem i radością. Jego przemiana na skutek tej niezwykłej nocy szczerości z własnym dzieckiem, kontestującym jego podejście do świata i ludzi, była wiarygodna, aczkolwiek nastąpiła na skutek emocji. Czy taka zmiana może być trwała – nie wiem, ale miałem wrażenie, przywołując polskie wydarzenia ostatnich dni, tygodni, miesięcy, że Orzeszkowa, Sulima i Piaskowski są naiwni, że chcą dobrze, że może nawet wierzą w to, co nam pokazują na scenie, ale to się nie może udać. Więzienie naszego urodzenia, więzienie wbitego młotem pneumatycznym przez rodziców, szkołę, kler i społeczeństwo kurczowego trzymania się jakichś urojonych narracji sprawia, że nie da się trwale pozostać przy zmianie, jaką wywołują emocje. Słowem, pomyślałem, że prawdziwa wspólnota jest w Polsce w tym momencie niemożliwa. Emocjonalne samousprawiedliwianie się Marty przed Justyną mnie jeszcze w tej ponurej refleksji upewniło. Ledwoń grała ten rozdźwięk między wolą i myślą a tym, co się zamiast nich wypowiada – wstrząsająco. Tym bardziej, że wydawało się, że ona dokładnie wie, jak z tej pułapki własnego umysłu się wydostać, tylko kompletnie tego zrobić nie może, nie umie, nie chce. Jak daleko stąd, jak blisko.

fot. Natalia kabanos

Dlatego właśnie wspólnota młodego pokolenia, budowana na wzajemnym szacunku, tolerancji i wyborach wedle serca, będąca puentą spektaklu wydała mi się utopią. I to skrajną. Nie uwierzyłem ani w piękne słówka Jana w stosunku do Jadwigi Domuntówny, ani w dobre zamiary Witolda czy Justyny. Tołstoj w Annie Kareninie również namalował serię pejzaży, mających opowiedzieć i zaprogramować nową erę w historii rosyjskiego narodu (Lewin i Kitty to przecież ni mniej ni więcej – Jan, Justyna i Witold w jednym), wiemy jednak, jak to się skończyło – wieczną niezmiennością i ładnymi pejzażami w salonach czy teatrach. Zmienić człowieka, wyplenić z jego głowy przekazywane z pokolenia na pokolenie schematy działania i myślenia nie jest łatwo. Co nie znaczy oczywiście, że nie należy próbować. Na razie jest jednak jakby jeszcze trudniej. Artyści mówią: „zbudujmy wspólnotę!”, na co wielu naszych rodaków, głównie tych uważających się za szczerych patriotów, odpowiada szyderczym śmiechem, lekceważeniem lub pogardą, a niekiedy także celnie rzuconym kamieniem.

Spektakl był nieco inny, niż ten w Lublinie. Przestrzeń Korczyna była w Kielcach duża, nie czuło się klaustrofobii elitarnej, szlacheckiej rezydencji. To też wiele mówi o zmianie społecznej, jaka nastąpiła w świadomości nas wszystkich. Dziś przynależność do elity nie jest już postrzegana jako wartość sama w sobie. Żądny odwetu tłum ludowych mścicieli już się po tych salonach przeszedł, już nie są one tak wyniosłe i hermetyczne jak dawniej. Obok naiwności młodych bohaterów opowieści to chyba największa zmiana w tkance przedstawienia. Jeśli chodzi o wykonanie, to miałem wrażenie, że aktorzy strasznie krzyczeli, pewnie to kwestia braku doświadczenia pracy z mikroportami, ale i jakiejś frustracji i niezgody na rzeczywistość, przeżywanych przez samych artystów. W końcu oni też są polskimi obywatelami. Miałem wrażenie, jakby im się wydawało, że głośniej i bardziej intensywnie znaczy skuteczniej. Składa mi się to w jakąś nadrzędną opowieść o coraz większej bezradności i frustracji polskiego teatru, odkrywającego, że nie ma realnego wpływu na rzeczywistość. Piszę to ze smutkiem, aczkolwiek osobiście akurat nigdy nie miałem co do tego złudzeń; teatr świata nie zmienia. Sądziłem jednak, że zmienia mentalność, modyfikuje nasze podejście do różnych spraw, eksploruje nowe spojrzenie na sztukę i metafizykę czy kreuje nowych bohaterów. W Kielcach po raz pierwszy pomyślałem, że to też się skończyło. Staliśmy się bowiem stroną w sporze; jeszcze jednym „karabinem” na jeden rodzaj wizji, idei i poglądów. Jedni więc nas nie słuchają, bo z góry wiedzą, co im powiemy, drudzy zaś słuchają nas właśnie z tego powodu.

I żeby było jasne: Nad Niemnem z lubelskiego Teatru im. Osterwy nie jest płaskim, jednowymiarowym spektaklem. W Kielcach również ukazało swoją mądrość i siłę, aczkolwiek boję się, że wkrótce cały polski teatr zostanie wrzucony do jednego politycznego wora i wystawiony na śmietnik. I wtedy nawet płacz po dawnej wspólnocie nam nie pomoże. Będzie po prostu za późno…

Tytuł oryginalny

Jak daleko stąd, jak blisko – na marginesie spektaklu „Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu” Sulimy i Piaskowskiego z Teatru im. Osterwy w Lublinie

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła