„Miła robótka” w reż. Agnieszki Jakimiak w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie w koprodukcji z Festiwalem Czterech Kultur w Łodzi. Pisze Marta Zdanowska w dwutygodniku.com.
Zanim pornografia stała się wszechobecnie dostępnym towarem z Zachodu, istniał nieznany ląd golizny naszych rodziców, a może i dziadków, który powraca w spektaklu Agnieszki Jakimiak jako ekologiczna utopia.
„Hollywood produkuje rocznie około 400 filmów, podczas gdy przemysł pornograficzny – od dziesięciu do jedenastu tysięcy” – ten cytat z Lindy Williams otwiera reportaż Ewy Stusińskiej „Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity”, na podstawie którego powstał spektakl „Miła robótka” w reżyserii Agnieszki Jakimiak, koprodukcja Teatru im. Fredry w Gnieźnie i Festiwalu Czterech Kultur w Łodzi (prapremiera w Teatrze Nowym w Łodzi). Zdanie przywołane przez Stusińską prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego wizualizacje w „Miłej robótce” zaskakują zmęczonego mainstreamową pornografią widza zdecydowanie bardziej niż filmy Teresy Orlowski, a arbuz wydaje się erotycznym ideałem.
Wszystkich, którzy czytali reportaż Stusińskiej i być może spodziewają się ekscytującej opowieści o biciu seksualnego rekordu świata przez Klaudię Figurę czy rozwinięcia wątku o kasetach VHS z „Edwardem Penisorękim”, muszę rozczarować. „Miła robótka” to niezwykle dowcipny, ale i inteligentny spektakl, który z lekkością przenosi nas do czasów, kiedy Polacy przechodzili erotyczną transformację równie intensywnie jak transformację ustrojową. Choć z ustrojem chyba poszło nam łatwiej niż z erotyką. Zaginiona polska Atlantyda lat 90. śmiało unosi się na wodach współczesnej hipokryzji, przypominając o zachłyśnięciu naturyzmem, magii świerszczyków i momencie, kiedy seks oznaczał walkę z cenzurą, czyli wolność. Jakimiak przedstawia historię polskiej seksualności w sposób afirmujący i akceptujący dla cielesności.
Krystyna Czubówna, lektorka znana z filmów przyrodniczych, czyta z offu fragment reportażu Ewy Stusińskiej, poświęcony gatunkowi zagrożonemu wyginięciem, czyli świerszczykowi polskiemu (Archeta polonicus). „Polski gatunek magazynu pornograficznego z rodziny świerszczowatych. Występuje na obszarze całego kraju. Blisko spokrewniony z magazynem erotycznym, często hodowanym w dużych koncernach wydawniczych, również w Polsce. (…) Świerszcze przeżyły czas transformacji. (…) Dziś świerszczyki polskie znajdują się na liście gatunków zagrożonych wyginięciem”. I właśnie tą drogą, łącząc ekopoetykę i ironię, poprowadzą widzów reżyserka i dramaturg Mateusz Atman, który w spektaklu odpowiedzialny jest również za wideo i scenografię. Dziś bujny rozwój polskiego naturyzmu w latach 80. i 90. jest niemal zapomnianym wątkiem obyczajowym, a o istnieniu czasopisma „Natura – Naturyzm”, którego redakcja mieściła się w Łodzi, nie pamiętają już najstarsi fani. Nieprzypadkowo autorzy spektaklu pokazują nam wzlot i upadek redakcji „Natury – Naturyzmu” i rewolucyjne idee Polskiej Partii Erotycznej w stylu: „Każdy publiczny park i basen będą przez jeden dzień w tygodniu dostępne dla naturystów”. Zanim pornografia stała się wszechobecnie dostępnym towarem z Zachodu, istniał nieznany ląd golizny naszych rodziców, a może i dziadków, który powraca dziś, trzydzieści lat później, jako ekologiczna utopia. Na zmysłowych, choć i dowcipnych projekcjach wideo Atmana zobaczymy intymność, której próżno szukać w „porno z satelity”: aktorzy zmysłowo liżą korę drzew, biczują się szczypiorkiem, wkładają palce we wspaniałego, dojrzałego arbuza, obierają namiętnie banana, przytulają się w wariantach jednopłciowych – jednym słowem, uprawiają ekologię głęboką. Reżyser wideo Mateusz Atman, z dużym przymrużeniem oka daje nam odczuć, że wszyscy jesteśmy częścią erotycznego ekosystemu, wspólnie z owocami i warzywami.
Na zmysłowych, choć i dowcipnych projekcjach wideo Atmana zobaczymy intymność, której próżno szukać w „porno z satelity”
Aktorzy: Kamila Banasiak, Zuzanna Czerniejewska-Stube, Paweł Dobek i Michał Karczewski sprawiają wrażenie, że dobrze się bawią w swoich rolach, i udziela się to także publiczności. Nagość i połowiczny negliż, których nie ma na scenie wiele, są na tyle naturalne, że stają się przezroczyste. I jest to fenomen. W uniwersum spektaklu widz czuje się bardzo bezpiecznie. Scenę wyściela puszysty, miękki dywan z dużą różową waginą, wszyscy siedzą blisko siebie, tekst wymusza interakcję między aktorami i widzami, ale raczej to nie zawstydza i nie peszy. Erotyka nie jest tu dosłowna, wulgarna ani obleśna. Duża w tym zasługa tekstu, ale i choreografii Oskara Malinowskiego, między innymi w scenach zbiorowych – jak w tej, gdy grupa ćwiczy układ popularnej w latach 90. gimnastyki tai-chi, stopniowo przechodząc w rejony tantryczne i sumując scenę tekstem: „Istnieją inne ścieżki poza chrześcijańskim kanonem i zamierzamy przecierać te szlaki”. Doskonale sprawdza się też strona muzyczna, opracowana przez Łukasza Jędrzejczaka, m.in. rozpisana na cztery głosy aria operowa, w której potocznie wulgarne określenia waginy („rozklapicha”, „piździsko” i „śledź”) powtórzone wielokrotnie zamieniają się w muzyczną zabawę sensem, albo równie udana, subtelna, impresyjna ballada, w którą twórcy zmieniają koszmarny, dyskotekowy hit lat 90., czyli „L’amour toujours” Gigiego d’Agostino. Wspomnę tylko o wibratorach używanych do obsługi syntezatora i gitary, ale to trzeba już zobaczyć na żywo.
Nagość i połowiczny negliż są w spektaklu na tyle naturalne, że stają się przezroczyste
Spektakl Jakimiak przywołuje spojrzenie historyczne, społeczne, a nawet edukacyjne na seksualność Polaków i Polek, momentami nienachalnie przypominając dydaktyczne fragmenty „Diabłów” Agnieszki Błońskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Wyrozumiałą i cierpliwą seksedukatorką jest na scenie Ilva ze Szwecji, zagraniczna korespondentka prowadząca rubrykę „Listy” w magazynie „Cats”, dostrzegająca, jak polskie wychowanie kastruje przyjemność seksualną. To ona wykłada przystępnie ABC edukacji seksualnej dla dorosłych. Wytrwale przekonuje zagubionych czytelników, że „sperma nie jest szkodliwa, choć może być niesmaczna”, nie warto bać się nagości przed partnerką, a parze młodych lesbijek przypomina, że „wolny człowiek ma prawo wyboru, również partnera seksualnego. Pamiętajcie, wszyscy jesteśmy ludźmi i dla nas wszystkich musi być miejsce”.
Obrońcą wolności słowa, a raczej wizerunku, okazuje się także łodzianin z urodzenia, Jerzy Urban, redaktor naczelny tygodnika „NIE”, antyklerykalnego i antysystemowego pisma, które w latach 90. sprzedawało się w imponującym nakładzie siedmiuset tysięcy egzemplarzy. Tu erotyka miesza się już z polityką, skandalizujące zdjęcie waginy i męskiej dłoni, które ukazało się w „NIE” jako protest przeciw restrykcyjnej ustawie antyaborcyjnej w 1990 roku, zaprowadziło Urbana do sądu z oskarżeniem o szerzenie pornografii. Dziś mało kto pamięta, że to po jego procesach w Polsce przyjęto dość liberalną definicję pornografii.
Jerzy Urban w interpretacji Pawła Dobka to jedna z najciekawiej odegranych postaci spektaklu, inteligentny cynik, wyznający zasadę, że nieszargane świętości umierają z nudów, z lekką przesadą pokazany jako polskie wcielenie Larry’ego Flynta, walczącego o wolność prasy. W zabawnym spektaklu Jakimiak jak na dłoni widać, że lata 90., czas zmian, który jedni gloryfikują i mitologizują (robi to zarówno Ewa Stusińska, jak i Olga Drenda), a inni go szczerze nienawidzą, to również czas, kiedy wszystko mogło pójść zupełnie inną drogą, niż poszło, a skutki zostały z nami do dziś. Brak lub nieefektywna edukacja seksualna, najbardziej restrykcyjna ustawa antyaborcyjna w Europie, kiepsko dostępna – poza dużymi miastami – antykoncepcja, masowa mowa nienawiści przeciw osobom LGBT+ – wszystkie te elementy kiełkowały powoli w latach 90. jako zamordystyczny sprzeciw wobec wolności i otwartości, która niepokojąco pukała do polskich granic. Agnieszka Jakimiak zatrzymuje się tu w pół kroku, jakby nie chciała nas ciągnąć w te rejony – być może dlatego, że mamy je wokół siebie na co dzień. I o czym innym ma być to spektakl.
W zabawnym spektaklu Jakimiak jak na dłoni widać, że lata 90., czas zmian, to również czas, kiedy wszystko mogło pójść zupełnie inną drogą niż poszło
„Kiedyś to były balety, fantazje, piosenki” – informuje nas przez telefon brat jednego z aktorów, który nie dojechał na spektakl, dodając: „Ku… za pieniądze podatnika, za moje pieniądze takie coś”. Wibratory, puszysta wagina, rozbawienie aktorów i widowni, niezła muzyka, lekkość i akceptacja. I chyba tutaj jest sedno: znajdujemy się w pięknej, sentymentalnej utopii lat 90., narracji o wielu możliwościach i drogach. Jeszcze wszystko jest możliwe. Ale to także lata, w których jedni idą na film „Ksiądz” Antonii Bird dla kilku homoseksualnych scen, a inni protestują z różańcami pod kinem, ochoczo reedukując nimi po głowie kinomanów, czego ze spektaklu już się nie dowiemy. Może teatralne powidoki lat 90. wydają mi się zbyt różowe. Jedno jest pewne: niemal każdy choć raz miał wtedy w ręce „Cats” albo „Inaczej”. I niemal każdy choć raz odwiedził imprezę techno – nie bez powodu w jednej z ostatnich scen Zuzanna Czerniejewska-Stube tańczy w rytmie techno z podpiętym do piersi laktatorem, w stroju przypominającym dziwne przebrania bywalców podobnych imprez, zarówno w Berlinie, jak i w Łodzi. Aktorka poczęstuje widzów mlekiem ściągniętym z piersi, nalewając je do kieliszków. Nie wiem, czy ktoś odważył się wypić, siedziałam za daleko, ale natura nie takie rzeczy widziała, prawda? I ma to sens.
Ewa Stusińska kończy swój reportaż „Miła robótka”, cytując wywiad z Maurycym Gomulickim „Trzeba budować kulturę rozkoszy”: „Seksbiznes to nie bajka – dużo tam brudu, nieszczęścia, mafii, manipulacji, ale nie tylko”. Kiedy czytam to zdanie, widzę przed oczami smutny cykl reportażowy „Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym”, którego jednym z bohaterów jest Cezary Mończyk, łódzki Hugh Hefner, urządzający walki w kisielu z dziewczynami z małych miasteczek. Tak weszliśmy w początek XXI wieku.
Agnieszka Jakimiak w „Miłej robótce” nie dociera w te rejony, nie zajmuje się pracą seksualną i ciemną stroną seksbiznesu. W zamian tworzy opowieść o wielkiej wolności i ekspresji, jaką może dać erotyka, o ile sobie na to pozwolimy. „Golas to wolność” – mówi jej bohaterka, siedząc naga na widowni teatralnej i patrząc na nas, widzów, którzy nagle stajemy się obiektem spojrzenia, bo odwróciły się role. I może właśnie tak jest lepiej? „Miła robótka” to spektakl, który napełnia widza wolnością jak balon z helem. Tylko wzlatywać.