Myślę, że możność wypowiadania się i komunikowania poprzez słowo jest jakimś skarbem, a być może darem. Sądzę, że od momentu, w którym człowiek odkrył siebie jako istotę mówiącą – obok chleba i wody – potrzebuje słowa – mówi PAP wybitna aktorka i reżyser prof. Irena Jun.
Polska Agencja Prasowa: Wśród najnowszych pani monodramów są "Matka Makryna" na podstawie poematu Juliusza Słowackiego i książki Jacka Dehnela oraz "Kobiety za murem", na który złożyły się pochodzące z XVII w. teksty mistyczne, pamiętniki Karmelitanek Bosych z Lublina. W styczniu Teatr Studio zainauguruje 2021 r. prezentacją online "Matki Makryny", za którą niedawno otrzymała pani m.in. dwie nagrody na 34. Toruńskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora. Dwa odmienne oblicza opowieści o siostrach zakonnych, bo Matka Makryna okazała się wielką XIX-wieczną oszustką, a Karmelitanki Bose - prawdziwymi mistyczkami. Skąd pomysł na tak kontrastowe zestawienie?
Irena Jun: Sądzę, że o wiele więcej miałabym do powiedzenia o "Matce Makrynie", bo jeszcze niedawno grałam to na żywo dla widzów. Natomiast opowieść o Karmelitankach została wykonana tylko raz w Lublinie. Był to wieczór czytany, który zorganizował Mateusz Nowak z Domu Kultury Węglin. Trudno byłoby to nazwać moim monodramem, ale ten wieczór pozostaje dla mnie niezapomnianym spotkaniem.
"Kobiety za murem" pozostawiły we mnie ślad takiej niedokończonej roboty, który mi towarzyszy. Myślę, że warto przygotować teatralną wersję tych tekstów. Karmelitanki były prawdziwe, a Makryna zmyślona.
Z kolei przypuszczam, że intensywność oraz witalność aktorska Makryny stanowiła o jej ocaleniu. Gdy w 1845 r. przybyła do Paryża z Litwy, podawała się za uciemiężoną przez prawosławie i carat mniszką. Makryna w XIX wieku, kilkanaście lat po upadku powstania listopadowego, uznawana była za uosobienie męczeńskich losów Polski. W rzeczywistości była oszustką, ale oszustką wielkiego formatu, skoro udało jej się nabrać dwóch papieży, Wielką Emigrację w Paryżu, naszych romantyków z Mickiewiczem i Słowackim na czele. Została nawet przeoryszą klasztoru bazylianek w Rzymie. Jej blizny i ślady na ciele okazały się pozostałością po razach carskiego oficera, który był jej mężem.
PAP: A jak znalazła pani postać Makryny, jak powstawał ten monodram?
Irena Jun: Zaczęłam od poematu Juliusza Słowackiego i przygotowałam monodram "Rozmowa z Matką Makryną", ale wkrótce odkryłam w Bibliotece Narodowej w Warszawie, że w 1923 r. ksiądz Jerzy Urban zdemistyfikował kłamstwa przeoryszy Makryny. Ujawnił prawdę o kobiecie, która tak skutecznie podawała się za męczennicę. Rzecz jasna, Kościół katolicki zamiótł to szybko pod dywan i długo trwał jeszcze kult Matki Makryny. A ja się przestraszyłam: jak to, mam grać oszustkę? Udałam się po radę do prof. Mariana Bizana z Instytutu Badań Literackich, który zajmował się Słowackim. On powiedział mi: "proszę pani, jeśli uwierzył jej Mickiewicz, Słowacki i Norwid - to dlaczego pani ma jej nie uwierzyć?".
Premiera "Matki Makryny" wg poematu Słowackiego odbyła się w kościele na ul. Miodowej w Warszawie. Poszło bardzo dobrze.
Przez pewien czas grałam tę wersję monodramu na podstawie samego poematu Słowackiego, ale jakoś ciążył mi ten fałsz. To była trudna aktorsko sytuacja, choć przecież grałam Makrynę z pozycji poety, który jej uwierzył. Porzuciłam jednak ten monodram.
Ten temat ożył we mnie, gdy przeczytałam książkę Jacka Dehnela, który wspaniale napisał swój apokryficzny życiorys Makryny. Postanowiłam zagrać jego opowieść, a z poematu Słowackiego uczynić wstęp. Obawiałam, czy pisarz zgodzi się na takie połączenie dwóch tekstów. Uzyskałam zgodę, a autor okazał się sprzymierzeńcem tego pomysłu.
PAP: Czy to duże aktorskie wyzwanie - grać zakonnicę, która nią nie jest? Cały czas budować sieć mistyfikacji?
Irena Jun: To postać, która wymyśliła samą siebie, zmyśliła swoje życie. Tu tkwi podwójna pokusa: ja wymyślam Makrynę, która sama siebie wymyśliła. Sądzę, że to wielkie aktorskie wyzwanie.
Pozostaje zawsze kwestia, jak tę potrójną mistyfikację odbierze, zmontuje sobie widz.
PAP: Widzowie i krytycy odbierają spektakl znakomicie. Otrzymuje pani za ten monodram nagrody, a w recenzjach pisze się nie tylko o kunszcie i mistrzostwie aktorskim, ale nawet ktoś określił pani Makrynę mianem "szamanki".
Irena Jun: Miło mi to słyszeć. Dodam, że otrzymałam też w tym roku Nagrodę im. Jacka Woszczerowicza na 60. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych – Festiwalu Sztuki Aktorskiej. Szalenie ważną nagrodę aktorską, którą wysoce sobie cenię.
Z "Matką Makryną" odbyłam też wędrówkę po różnych miejscowościach w Polsce w ramach akcji "Teatr Polska". Jeździłam i grałam ten monodram w miejscach, gdzie nie ma teatru. Granie dla widzów, którzy są nieprzyzwyczajeni do teatru, ma inną jakość. Wtedy chce się im niejako powiedzieć, przekazać więcej...
PAP: A jakie były początki tej przygody z żywym słowem, poezją, monodramami? Czy to jest rok 1967 i Józef Szajna, który pomógł pani przygotować pierwszy monodram "Sonatę księżycową" wg greckiej poezji Iannoisa Ritsosa i noblisty Jorgosa Seferisa? Rok później przygotowała pani "Pastorałki polskie" na podstawie tekstów Jerzego Harasymowicza. Oba spektakle wielokrotnie nagradzane, m.in. Ogólnopolskim Przeglądzie Teatrów Małych Form w Szczecinie.
Irena Jun: Ja zaczynałam od poezji - i to nie tylko dlatego, że jako młoda dziewczyna brałam udział w konkursach recytatorskich. W moim domu rodzinnym literatura mieszkała z nami. Moja matka była bardzo utalentowaną recytatorką, chciała grać w Reducie Juliusza Osterwy. Dziadek na to nie pozwolił, bo widocznie uważał aktorstwo za zawód niepoważny. Matka i pisała wiersze, i je recytowała. Przyjaźniła się z poetami. W czasie okupacji mieszkaliśmy na wsi, w naszym domu i przyjaciół odbywały się artystyczne wieczory. To musiało we mnie pozostać na zawsze.
Już w dzieciństwie zaczęłam recytować w domu i na przysłowiowych „imieninach u cioci”. Powstała we mnie potrzeba ujawnienia tej dążności, zrealizowania jej.
W drugiej połowie lat 50. XX w. zdałam do krakowskiej szkoły teatralnej. Przygotowywała mnie Danuta Michałowska – wybitna recytatorka, twórczyni (wraz z Wojciechem Siemionem) pierwszych w Polsce monodramów. Jednak w szkole teatralnej nie odnalazłam potwierdzenia moich oczekiwań piękna i wzniosłości, które wyniosłam z domu. Zadania aktorskie wydawały mi się zbyt realistyczne, banalne – i może przez ten brak akceptacji – za trudne. Nie byłam prymuską, ale im dalej – tym lepiej mi szło.
Już w trakcie studiów zaczęłam urządzać na własną rękę wieczory poetyckie z udziałem kolegów. Może więc ujmijmy to tak: że pewnie lubiłam mówić. Jurek Grotowski, który był naszym asystentem, nazywał mnie Mówną.
PAP: Już przy "Sonacie księżycowej" to pani sama wybrała teksty dwóch autorów, zderzyła je ze sobą, by uzyskać dramatyzm w monologu starej kobiety w rozpadającym się domu, stworzyć dynamikę. To były początki myślenia reżyserskiego?
Irena Jun: Tak. Wykazywałam już pewną samodzielność jako własny kierownik literacki. Pojawiło się we mnie coś takiego, że zaczęłam wkraczać w literaturę bardzo świadomie. Występowałam w wieczorach autorskich znanych poetów, ale sama wybierałam teksty, wymyślając niejako scenariusze teatralne. Zaczęłam stawiać literaturze wymagania. Jak ma ona brzmieć przeze mnie ze sceny. Buntowałam się przeciw jednorodności tekstu, przeciwko jego oczywistości literackiej. Zaczęłam poszukiwać formy, co potem zatruło mi życie. To sprawiło, że nie byłam szczęśliwa w tzw. "normalnym teatrze"; potrzebowałam koniecznie czegoś więcej, czegoś z innego świata.
PAP: Współpracując w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie z Józefem Szajną, natrafiła pani na inscenizatora, który był daleki od tzw. "małego realizmu". Zagrała pani szereg ról w jego metaforycznych przedstawieniach - zwłaszcza po przenosinach do Teatru Studio w 1972 r. Jednak chyba towarzyszyła pani wciąż tęsknota za odszukaniem własnej formy teatru, bo powołała pani do życia Jednoosobowy Teatr Ireny Jun, który prowadzi do dziś.
Irena Jun: W Teatrze Ludowym w Nowej Hucie w kilku wybitnych przedstawieniach Szajny zagrałam znaczące role. Miałam wrażenie, że zetknęłam się z teatrem, do którego chciałam należeć - do teatru, w którym forma jest tak bardzo ważna. Naturalnie, Józef Szajna nie był człowiekiem tekstu, bo to nie słowa były tym, co uruchamiało jego niezwykły talent inscenizacyjny. Szajna sam mówił o sobie, że nie jest człowiekiem ucha, tylko oka. To było źródłem jego skojarzeń, metafor plastycznych - jego chęci powiedzenia czegoś o świecie. Dominował obraz.
Po 1972 r. znalazłam się w jego warszawskim Teatrze Studio. Zagrałam w jego ważnych, jeśli nie najważniejszych spektaklach. Sądzę, że pozwoliło mi to na odnalezienie "siebie samej jako takiej".
Zarazem ta niezwykłość plastyczna teatru Szajny wywołała rodzaj samoobrony. Odczuwałam głód istnienia poprzez literaturę. Być może taki był powód, że założyłam swój jednoosobowy teatr.
PAP: Niezwykłe było to, że w latach 90. XX w. sięgnęła pani po wielką polską literaturę romantyczną. Powstały monodramy na podstawie tekstów Mickiewicza "Ballady i romanse" (1995), "Pan Tadeusz" (1991), "Jest źródło" wg Norwida" (2006). Jak to się stało?
Irena Jun: Byłam już po monodramach na podstawie utworów Bolesława Leśmiana, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Wisławy Szymborskiej, Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza, ale uznałam, że nie mogę istnieć nie grając Mickiewicza i wielkich romantyków. To oni nadają siłę przekazowi aktorskiemu. Uważałam, że bez Mickiewicza nie ruszę dalej w moim rozwoju, że bez Norwida, Słowackiego - kroku nie postawię.
Wybierałam teksty dla siebie, dla mojego teatru. Trudno powiedzieć, że było to całkowicie bezinteresowne. W tym czasie miałam bardzo dobry kontakt z warszawskim Muzeum Literatury, którego dyrektorem przez wiele lat był Janusz Odrowąż-Pieniążek. A osoba niebywale uczynną i inspirująca była Jolanta Pol, która prowadziła w Muzeum dział oświatowy. Zapraszano moje spektakle po to, by je prezentować młodzieży. Można powiedzieć, że Muzeum Literatury to był także mój teatr.
Z poezji romantycznej wybierałam teksty z akcją. To od Szajny wzięłam potrzebę uruchamiania obrazu scenicznego i traktowania elementu plastycznego jak partnera. Przy czym nie chodzi tu o konkretny stoliczek lub filiżankę, ale ten element plastyczny zawsze był metaforyczny.
Na przykład tego typu monodramem z akcją były "Ballady i romanse", gdzie posłużyłam się starą siecią rybacką. Była ogromna, a w nią wplątane były jakieś resztki roślin, korzeni. Nadal grywam też "Pana Tadeusza", w którym mam ze sobą na scenie tylko jedną rzecz – wielką, jedwabną chustę oraz meble.
PAP: Wieloletni juror konkursów recytatorskich i festiwali monodramów prof. Lech Śliwonik zwykł mawiać, że teatr jednego aktora - to są w zasadzie trzy teatry. Bo każdy jest inny i zależy od tego, na jaki człon tej nazwy - teatr jednego aktora - artysta położy nacisk. Co dla pani jest najważniejsze?
Irena Jun: To świetne pytanie, ale odpowiedź będzie oczywista – teatr.
Jeżeli chcę spotkać się z ludźmi - to nie dlatego, by pokazać, jaką mam dobrą pamięć, że mówię głośno i wyraźnie. Ale po to, aby zaistniał moment współrozumienia. Bo teatr to ja i Oni - to, co wspólnie odczujemy i że ja to mogę sprawić.
PAP: Na koniec chcę zapytać - czy literatura, poezja, słowo ożywione przez aktora może nam pomóc. Czym ono jest i na co ono jest?
Irena Jun: To jest temat-rzeka. Myślę, że od momentu, w którym człowiek odkrył siebie jako istotę mówiącą - oprócz chleba i wody - potrzebuje słowa. Fakt, że można coś powiedzieć, że można słowami się ratować; to, iż można się słowami pocieszyć, że można słowa wezwać na pomoc - ten fakt wydaje się nieoceniony.
Poprzez słowo możliwe jest nawiązanie kontaktu między ludźmi. Uważam, że to najważniejsze - i to jest nam tak bardzo dziś potrzebne. Ludzie mówią, bo odczuwają potrzebę wyzwolenia z siebie w głosie, w słowie. Nie chcę przez to powiedzieć, że ta potrzeba jest biologiczna, zwierzęca - ona jest najgłębiej duchowa.
Dlatego myślę, że możność wypowiadania się i komunikowania poprzez słowo jest jakimś skarbem, a być może darem.