„Ifigenia ze Splott” w reż. Filipa Gieldona w Teatrze Jaracza w Łodzi, monodram Agnieszki Skrzypczak. Pisze Dariusz Pawłowski w „Dzienniku Łódzkim”.
Porywająca, zachwycająca, zawłaszczająca, naturalna, autentyczna. Agnieszka Skrzypczak przygotowała kolejny świetny monodram.
Trudną odmianę monodramu uprawia Agnieszka Skrzypczak, która dziesięć lat temu w Teatrze im. S. Jaracza w Łodzi zachwyciła debiutanckim „Marzeniem Nataszy”, a teraz przygotowała wstrząsającą „Ifigenię ze Splott”, autorstwa walijskiego dramatopisarza, Gary’ego Owena. Aktorka rozbiera się przed publicznością z emocji, wystawia niemal na dotyk najczulsze punkty wrażliwości swojej i postaci, w którą się wciela. Tworzy tak gęste i bezpośrednie okoliczności, iż każdy z widzów, „wydobyty” przez aktorkę tym sposobem grania z grona odbiorców, zostaje postawiony wobec bohaterki opowieści indywidualnie, bez możliwości skrycia się za maską powściągliwości. Nie ma tu przestrzeni na pozostanie obojętnym, a dotknięcie osobistych pokładów współodczuwania relacji z otoczeniem i samym sobą poszczególnych oglądających ma moc skuteczności Jigsawa z filmowego cyklu „Piła”.
Bohaterka spektaklu „Ifigenia ze Splott”, zwana zdrobniale Ifką, mogłaby się urodzić na łódzkich Bałutach czy Starym Polesiu. Rzeczywistości, w której przyszło jej żyć, nie postrzega jako raju na ziemi. Przeciwnie, jest wściekle wku...rzona na pozbawioną perspektyw codzienność, kastową konstrukcję społeczną i pospolitość ludzi, z którymi współistnieje. Nie cierpi ich zresztą, także miejsca, które jest jej domem, tego, kim jest, konieczności podejmowania prozaicznych czynności tylko po to, by mieć za co żyć. To świat, o którym najlepiej zapomnieć, a najprostsza metoda na zapomnienie to wielogodzinny, alkoholowy ściek, a potem dwu-trzydniowy totalny kac. To poczucie absolutnej beznadziei, z której nikt i nic nie jest w stanie człowieka wyrwać. Aż okaże się, że wystarczy coś tak „banalnego”, jak miłość...
Empatyczny tekst Owena zrobił olbrzymie wrażenie na Filipie Gieldonie, który „Ifigenię ze Splott” przetłumaczył, wyreżyserował i nie miał wątpliwości co do tego, że Ifkę ma zagrać Agnieszka Skrzypczak. Widocznym jest, że twórca spędził z tym materiałem wiele czasu, na scenie potraktował go nader wnikliwie i z dużą czułością. Całość jest precyzyjnie wyreżyserowana, Gieldon znakomicie Skrzypczak przez ten tekst przeprowadził, jednocześnie pozwalając aktorce swobodnie, w pełni rozbłysnąć, nie przygniatając jej pracy nadmiarem detali. Scenę (scenografia i kostiumy Adrianna Gołębiewska) zajmuje jedynie trzepak (gdzież dziś one i ich towarzyskie znaczenie), na którym zawieszone zostały symboliczne w treści dziecięce ubranka. Reżyser ani przez chwilę nie dopuszcza do zaniknięcia istoty tekstu Owena, dzieli go poetyckimi, wyciemnionymi obrazami, nie pozwala, by na scenie zbytnio „rozpędził” się w stronę humorystycznego sarkazmu i językowych igraszek. Dzięki temu zmiana tonacji opowieści wybrzmiewa tym bardziej dojmująco. Dobrze się też stało, że realizatorzy nie ulegli narzucającej się pokusie przeniesienia „Ifigenii...” w łódzkie warunki, bo wtedy zapewne licznym osobom emocjonalną wartość tekstu rozmiękczyłaby nieco mentalna obrona zafałszowanego obecnie obrazu Łodzi, w której nieprzepracowany pofabryczny upadek pokryto szminką powierzchownej rewitalizacji.
Wszystkie te elementy „pracują” na Agnieszkę Skrzypczak, która fenomenalnie je wykorzystuje. Od pierwszego wyjścia na scenę chwyta publiczność w garść i bezgranicznie nad nią panuje, ale też niczego jej nie narzuca - to finezyjne i bardzo świadome pozostawianie widzów ze stawianymi im pytaniami. Jest magnetyczna, nie można od niej oderwać wzroku, „wypaść” z prowadzonej przez nią narracji. Zawłaszcza widzów i zmusza do nieustannej konfrontacji z wyborami Ifki. Z niezmąconą wiarygodnością przemieszcza się pomiędzy różnorodnością nastrojów: od komediowej ironii, przez zaskoczenie uczuciem, po prowadzącą do okrutnego poświęcenia przekreślającą wcześniejsze nadzieje tragedię. Przez półtorej godziny „gada” z szybkością życia na ulicy, ale nikogo i niczego nie zagaduje. Dokonuje przy tym niezwykle ważnego zabiegu: to już jest nie tylko - jak to się często mówi - aktorska obrona postaci, czy uwierzytelnienie jej w oczach widzów, ale osiągnięcie etycznego wzbogacenia odpornego na publicystyczne czytanie realiów widza. Nie oceniaj, bo prawda jest bardziej złożona, niż wymuszane dziś tak często zero-jedynkowe dzielenie teraźniejszości i społeczności. Niby konstatacja oczywista, ale przecież tak wyraziście obecnie podejmowana wybiórczo. Dzięki kreacji Agnieszki Skrzypczak, nie dająca się odepchnąć, brzmiąca jako nadzwyczaj pożądana i zbawcza. Ifka łódzkiej aktorki to rola, którą się zabiera do domu i która potrafi zmienić myślenie. Kolosalny, kosmiczny wyczyn.
„Ifigenia ze Splott” to monodram inteligentnie i nieczęstą metodą łącząc subtelność z brawurą odświeżający zanikającą współcześnie umiejętność współczucia. To również materiał żywiołowo antysystemowy - może ze zbyt manifestacyjnym finałowym apelem, którego naiwność uzasadnia młody wiek bohaterki, lecz ze sceny dźwięczy on jak furgoczący na wietrze naderwany plakat. To jednak jednocześnie teatr całkowicie oddany człowiekowi, trosce o to, by jak najwięcej z owego człowieczeństwa jeszcze w nas zachować. Teatr, który daje możliwość wyjścia z niego innym, niż się weszło.