EN

27.11.2023, 16:44 Wersja do druku

Herbata z Su-Czongiem

„Kraina uśmiechu” Franza Lehara, pod kier. muz. Rubena Silvy w reż. Wojciecha Adamczyka w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Karpati & Zarewicz / mat. teatru

Operetka wydaje się formą muzyczną, w naszym kraju, zupełnie zapomnianą. W latach PRL święcąca triumfy chyba za sprawą echa sławy wielkiego polskiego tenora Jana Kiepury, dziś odeszła w niesłuszną niepamięć. A szkoda. Bowiem może i trochę nieprzystające do naszych realiów libretta, lekko pokryte kurzem dawnej świetności, dają szansę inscenizatorom na zabawę konwencją, możliwość zagospodarowania dużego zespołu wykonawców, a także zbudowania emocjonujących opowieści miłosnych. Operetka – starsza siostra musicalu, to przede wszystkim gra w uczucia ze sporą dawką humoru. Sztuka dla ludu, rodzącego się mieszczaństwa, za sprawą udanych kompozycji, z melodiami wpadającymi w ucho czy to w tradycji wiedeńskiej Johanna Straussa, szerzej austro-węgierskiej Imre Kalmana oraz Franza Lehara, czy paryskiej Jacquesa Offenbacha, dostarczała dobrej zabawy i gwarantowała udany wieczór w teatrze. Tematyka oscylowała wokół salonu, ale nie była wolna od ujęć ludowych, a także wypraw w krainy orientalne. To trochę jak w operach Giacomo Pucciniego, który zabiera melomanów w odległe krainy Chin w Turandot czy Japonii w Madama Butterfly. Tajemnica innego świata, w rzeczywistości braku możliwości powszechnych podróży, intrygowała i zachwycała. Walorem operetki jest jej lekkość, a także kalejdoskop przebojów muzycznych, które wielokrotnie nucimy, nie zdając sobie nawet sprawy, że są kanonicznymi ariami właśnie muzycznych opowieści. Jedną z najjaśniejszych postaci owego panteonu kompozytorskiego jest Franz Lehar. Z pochodzenia Węgier, ale ukochał siebie jedno miasteczko w Austrii – Bad Ischl. Tu, nad rzeką, zakupił okazałą willę, w której dziś znajduje się muzeum jemu poświęcone, a w sezonie letnim nadal pobrzmiewa operetkowa muzyka, za sprawą festiwalu noszącego jego imię. Każdego roku prezentowane są naprzemiennie dwie operetki, z szerokiej oferty programowej. Widzowie szczelnie wypełniają widownię w domu festiwalowym świetnie bawiąc się każdego wieczoru. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że publiczność przywdziewa regionalne stroje, tworząc istną galerię dawnej mody, jednocześnie świetnie łącząc tradycję z nowoczesnością. Uroki austriackiego kurortu można długo opisywać, łącznie z przepiękną willą cesarską, służącą do polowań na dziką zwierzynę, ale chyba i tak najważniejsza pozostanie muzyka. Nostalgia to chyba najlepsze słowo do opisania tęsknoty za operetką w naszym kraju. W obszarze niemieckojęzycznym nieźle sobie radzi, ale u nas posucha. Ostatnią nadzieją, choć artystycznie wątpliwą, była scena lubelska Teatru Muzycznego, ale ambicje Pani dyrektor doprowadziły do zmiany nazwy i co za tym idzie profilu instytucji na operę. Ciężko jest zrozumieć aspiracje scen lokalnych, bowiem lepiej budować to, co się posiada, ale na najwyższym poziomie, niż kształtować od podstaw formę, która w małych ośrodkach skazana jest na niepowodzenia – frekwencyjne, organizacyjne i artystyczne. Drugą instytucją, hołdującą tradycji operetki i kameralnych form muzycznych, jest Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury w Warszawie. To nie tylko nowe produkcje, ale również budowanie marki poprzez krajową nagrodę imienia patrona sceny. I choć można mieć zastrzeżenia, co do procesu wyłaniania laureatów, to nie ulega wątpliwości, że są one ważnym trofeum dla środowiska artystycznego. Bolączką stołecznej sceny jest jej siedziba. Mieści się ona przy ulicy Jagiellońskiej w Warszawie, w sali dawnego kina i niestety filigranowa scena nie sprzyja wystawieniom okazałych utworów operetkowych. Ograniczone możliwości techniczne powodują minimalizowanie scenografii, a także degradowanie orkiestry, co odbija się na jakości prezentowanych spektakli. Niestety najlepsze nagłośnienie nie zastąpi szerokiego składu instrumentarium, które jest w stanie w pełni oddać charakter kompozycji. Ten lament można kontynuować, ale mimo owych trudności, warto docenić próbę budowania operetkowej przestrzeni, gdyż wbrew pozorom istnieją widzowie chętni zanurzyć się w muzykę i dowcip dawnego czasu.

Ostatnia premiera sceny to Kraina uśmiechu Franza Lehara. Jeden z najpiękniejszych utworów gatunku, gdzie mistrzostwem jest aria Twoim jest serce me, która zawsze pobudza zmysły i uczucia pozytywne publiczności. Sama opowieść to przede wszystkim miłość hrabiny Lizy do posła chińskiego w Wiedniu Su-Czonga, który zmuszony jest opuścić miasto nad Dunajem dla obowiązków rządowych w Pekinie. Kobieta poświęca dotychczasowy dostatek i wyrusza razem z wybrankiem serca. Jednak obyczaje i tradycja azjatyckiego kraju zabija to, co najcenniejsze – miłość. Lizie, dzięki przybyłemu skrytemu wielbicielowi Guciowi i siostrze chińskiego władcy Mi, udaje się wydostać z innego świata na rzecz europejskiej swobody. I ktoś zada pytanie gdzie ów uśmiech? Przewrotność Lehara polega na tym, że jest to lekko cyniczne ukazanie specyfiki kulturowej. Pod przykrywką sztucznego wyrazu twarzy kryje się tajemnica zasad i reguł, których nie można złamać. Operetka ma jeszcze kilka walorów. W centralnym punkcie stawia mężczyznę, co powiązane było z momentem powstania i zjawiskowym głosem śpiewaka Richarda Taubera, wspomina o tym w programie do przedstawienia Jacek Marczyński. Tym samym daje niebagatelne możliwości każdemu wybitnemu artyście, który jest w stanie ową szansę lżejszej muzy wykorzystać. Dodatkowo to jedna z niewielu muzycznych kompozycji, która nie kończy się happy endem. Szczęście należy poświęcić dla spraw wyższej rangi. Analogicznie ma to miejsce w innej operetce Lehara – Carewiczu, gdy miłość to tylko chwilowe zauroczenie wobec powinności dla ojczyzny. Ów pesymizm jest zastanawiający. Bowiem miłość niesie, buduje, kształtuje, a polityka unicestwia i zniewala. Te kontrapunkty świetnie widać w niby błahych pracach z dawnych lat. Walorem Krainy uśmiechu, wynikającym z wielkości sceny, jest mały skład wykonawców. Praktycznie to cztery główne role śpiewane i trzy mówione. Miejsce dla chóru jest ograniczone. Można powiedzieć to dramat kameralny – uczuć i rozstania.

Inscenizacja przygotowana przez Wojciecha Adamczyka jest przeciętna. Twórca zgodnie z librettem prezentuje wszystkie epizody, wskazując miejsca zejść i wejść. Przestrzeń przy ulicy Jagiellońskiej wymusza zagospodarowanie widowni jako pola gry, gdyż za nią znajdują się garderoby wykonawców. Ogrywa to poprawnie, ale nie wykorzystuje innych szans, które nie są zapisane w nutach i treści. Grzechem jest niezainwestowanie w zespół taneczny, aby w niektórych ariach mógł ożywić akcję, która w wielu punktach jest koturnowa i ogranicza się do solistycznego wykonania wokalu. To bezsens. Można, ba nawet należy, zbudować zjawiskowe tło, aby każdy przebój stał się mini klipem telewizyjnym i był w stanie zapaść w pamięć publiczności. Brak głębi sceny ogranicza zbudowanie scenografii. Dlatego zastępują ją ekrany ledowe z ciekawymi, różnorodnymi, dowcipnymi projekcjami multimedialnymi Zuzanny Grzegorowskiej. Świetnie zmieniają one pole gry, a centralne drzwi w akcie pierwszym i drugim, stają się ramą dla Buddy i przejściem do tajemnego wyjścia w finale przedstawienia. Jednak inscenizator nie sili się na uatrakcyjnienie przekazu. Zastanawiającym jest zatrudnienie Zofii Rudnickiej do przygotowania choreografii, której jest mniej niż nic. Jeden duet Mi (Marta Studzińska) z Guciem (Jakub Milewski) atrakcyjnie wykonany wokalnie i ukazany ruchowo, to naprawdę niewiele. W akcie pierwszym socjeta Wiednia wygląda jak spacerowicze na Praterze, a nie goście wytrawnego przyjęcia, a w kolejnych chińskich aktach statyści to karykatury dworu, a nie rzeczywista służba wytrawnego władcy. Owa statyczność zabija lekkość, nudzi, a nie zachwyca. Postaci mówione miały być śmieszne, a są lekko irytujące. Najlepiej wypada Eunuch (Witold Wieliński), który bawi się swoim głosem, okazale go modulując, ale wuj Czong (Sławomir Grzymkowski) jest wręcz nieznośny w swoim mentorskim ujęciu. Jego monolog o kobietach i ich powinnościach to niczym slogany Prawa i Sprawiedliwości, które mają być lekkie i dowcipne, a są ciężkie jak granaty wojenne albo stan brzucha po bigosie świątecznym. Żart nie polega na trywialności, ale na sensach, które można zbudować w sytuacjach i interakcjach. Sroga mina nie rekompensuje braku wnętrza. Adamczyk zapomina o czym jest operetka. A przecież traktuje o czymś pięknym – uczuciu. A właśnie w tej warstwie jest najgorzej. W ogóle go nie ma! Postaci są zimne jak lód lub alabastrowe lalki, które można posadzić na kanapie, ale na pewno ciężko im się będzie w sobie zakochać. Relacja pomiędzy Lizą a Su-Czongiem jest żadna. Może najlepiej wypada scena przy herbacie, bo można się nią ogrzać, ale to i tak nie zmienia faktu, że nie wiadomo po co spotkało się tych dwoje. Brak żaru, iskry w oku to fatalna wróżba na przyszłość. Wygląda ów związek jak małżeństwo z konieczności, a nie z wielkiej miłości.

Jednak to czego nie udało się pokazać na scenie rekompensuje muzyka. Właśnie owa główna para reprezentuje wysoki poziom wokalny. Katarzyna Mackiewicz jako Liza, choć posiada bardziej głos dedykowany operom niż operetce, urzeka śpiewem. Jej sopran jest dźwięczny i doniosły. Największe brawa należą się Sławomirowi Naborczykowi. Zbudował dojrzałą kreację, choć poprzez kostium zaprojektowany przez Marię Balcerek, wygląda bardziej jak samuraj niż chiński książę. Głosowo oczarowuje, zachwyca. Rozumie własne nieszczęście i żal, że ojczysty kraj zabija jego niezależność i wolność wyboru tego z kim chce się związać na całe życie. Orkiestra, choć w ograniczonym składzie, grała poprawnie pod kierunkiem sprawdzonego kapelmistrza Rubena Silvy. Tym samym wskazując, że zwycięzcą jest Lehar, a nie inscenizacja, której liczne niedobory zabiły ulotny czar wiedeńskiej operetki.

Jednak niedociągnięcia nie zmieniają opinii, że scena warszawska jest jak ostatni Mohikanin w naszym kraju ciągle walczący o ten rodzaj sztuki. Widownia jest zainteresowana, ale trzeba ukazywać, że jest to sztuka żywa, korespondująca z naszym otoczeniem, co więcej gotowa na eksperyment, a nie osadzenie w dawnej tradycji, z której nic nie wynika. Przy kolejnych próbach mierzenia się z Leharem, Kalmanem czy Straussem należy znaleźć inny klucz do wystawienia, aby przyciągnąć tych, którzy szukają spełnienia przy Nowogrodzkiej, a chcieliby zapoznać się ze źródłami sukcesu musicalu w dzisiejszym czasie – a tym jest właśnie operetka.

Tytuł oryginalny

HERBATA Z SU-CZONGIEM – „KRAINA UŚMIECHU” – MAZOWIECKI TEATR MUZYCZNY IM. JANA KIEPURY W WARSZAWIE

Źródło:

Kulturalny Cham
Link do źródła