EN

28.10.2020, 10:23 Wersja do druku

Happiness is a Warm Gun, czyli (a)R(a)R w Gdańsku

"Nora" Henrika Ibsena w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.

fot. Dominik Werner

Gdańskie koincydencje

Gmach Teatru Wybrzeże dzieli od biur parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości (Targ Drzewny 3/7) niewiele ponad 100 metrów w linii prostej. Obok budynku, w którym dyżurują m.in. J. Sellin i T. Cymański, znajduje się siedziba redakcji „Dziennika Bałtyckiego” (Targ Drzewny 9/11), której najsłynniejszy fotoreporter Zbigniew Kosycarz, jedna z ikon gdańskich, został tego dnia posądzony przez lokalny portal o współpracę ze służbami bezpieczeństwa i będzie problem. Tego dnia odbyła się manifestacja przeciwników decyzji Trybunału Konstytucyjnego ws. aborcji. Pod budynek z biurami polityków partii rządzącej Polską od 2015 roku przybyło kilkaset osób, zapłonęło kilkadziesiąt zniczy, dzień później protestowały już tysiące przeciwników odpowiedzi na wniosek, który podpisali m.in. wymienieni parlamentarzyści.

Między teatrem a biurami znajduje się pomnik Jana III Sobieskiego, od kilkudziesięciu lat tradycyjne miejsce zebrań i manifestacji. Na tym niewielkim terenie jakże często rozgrywała się i rozgrywa nadal historia mała lub wielka, choć dzisiaj jest spokojniej i nikomu krzywda się nie stanie. Tego dnia, by uczestniczyć w wydarzeniach, trzeba było się pospieszyć, bo manifestacja zazębiała się z premierą w teatrze, a „Nora” w bezprecedensowym potraktowaniu przez reżysera Rychcika zaskakująco dla wszystkich korespondowała z wydarzeniami bieżącymi. Teatr Wybrzeże choćby przez swoją lokalizację predystynowany jest do aktów niebanalnych, ale, niestety, coraz głębiej penetruje smutne i do niedawna nawet wstydliwe zagadnienie, jakim jest

Gdańskie zmieszczanienie

Nieprzypadkowo akcja ostatnich spektakli Teatru Wybrzeże rozgrywa się w środowisku mieszczańskim. Jedyny teatr dramatyczny dla dorosłych w ponad milionowej metropolii reagując na procesy cywilizacyjne, które nieuchronnie wpływają na profilowanie widowni, proponuje spektakle, które mogą liczyć na dobrą frekwencję i zrozumienie coraz mniej wymagającej publiczności a przy okazji realizować założenia programowe (np. ma być coś z klasyki europejskiej a z polskiej najlepiej zapomniane i do odkurzenia).

Po rozczarowującej „Żabusi” przyszedł czas na dzieło „sumienia Europy”, jak nazywano za życia Henrika Ibsena. „Nora” („Dom lalki”) przez wiele lat mogła uchodzić za manifest feminizmu, została zekranizowana i zinterpretowana chyba na wszelkie sposoby i wysycona znaczeniowo. W bieżącym repertuarze Teatru Wybrzeże jest uzupełnieniem sztuki Zapolskiej, oba kobiece przedstawienia to jakby awers i rewers, ale ich wymowa jest antypodyczna.

Jak najrychlej do finału, który jedynie ma sens!

Obecność Radosława Rychcika w Teatrze Wybrzeże to, po Klacie, a przed Garbaczewskim?, cenny dowód na dywersyfikację portfela reżyserskiego w Wybrzeżu. Dysponentowi jednej z najoryginalniejszych wyobraźni w polskim teatrze nieobca jest świadomość genderowa, RR (lepiej z akcentem: aR aR) czuje się w kulturze amerykańskiej jak ryba. To nie tylko fan Tarantino wyposażający panią Rollison w strzelbę zemsty i zapraszający Martina Luthera Kinga na dziady, ale wytrawny znawca kultury masowej. Do historii polskiego teatru weszła już frenetyczna „Samotność pól bawełnianych”, „Paszport Polityki” przypadł mu za poznańskie „Dziady”, inscenizacyjną pomysłowością potrafił się wykazać w „12 gniewnych ludziach”, a na Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku nagrodzono jego kieleckiego „Hamleta”.

fot. Dominik Werner

Rychcikowa „Nora” zaczyna się sielankowo. Tytułowa bohaterka (Dorota Androsz) przez kilka minut pakuje świąteczne prezenty, skromnie przybrana choinka w lewym kącie, plan wypełnia połączony salon z kuchnią. Przeważają ciepłe kolory, dwie pary drzwi stanowczo zbyt często gwałtownie otwierane i zamykane. Zegar na piekarniku stanął przed 10 (mógłby o 12:30), przez cały przebieg muzyka w tle, trzy utwory znaczące: „I’ll Be Home” buduje początkową sielankę, prawie podwójny bitlesowki „Rock and roll music” z tańcem do ostatniego tchu jest jak zaklęcie, które ma zapobiec nadciągającej katastrofie. Trzeci utwór jest najważniejszy dla całego spektaklu.

Torvald i Nora Helmerowie są małżeństwem od ośmiu lat. Mają troje dzieci, poznajemy ich prawie w przeddzień sukcesu życiowego Helmera, który od nowego roku zacznie pełnić funkcję dyrektora Banku Akcyjnego z dużo lepszą pensją. To ważne, bo Nora nie kontroluje wydatków, co doprowadziło ją do popełnienia przestępstwa (podrobienie podpisu na liście zastawnym). Awans Torvalda aktywuje spiralę wydarzeń: nowy dyrektor planuje zwolnienie adwokata Krogstada (Cezary Rybiński), który popełnił niegdyś błąd, ale posiada kompromitujące Norę dokumenty, o czym na razie nie wie Helmer. Do miasta powraca niespodziewanie Kristine Linda (Katarzyna Kaźmierczak), Nora wstawia się za przyjaciółką u Torvalda, który obiecuje Kristine stanowisko Krogstada, niegdyś zakochanego i porzuconego przez pannę Linde. Między czworgiem uczestniczących w rozgrywce powinny przelewać się skrajne emocje, ale...

Nie ma kreacji, aktorzy grają niezwykle powściągliwie, szczególnie bezemocjonalny jest Torvald (Grzegorz Gzyl), podający tekst tak szybko, że wręcz niedbale, jakby chciał się go pozbyć jak najszybciej. Trochę go rozumiem, bo tekst jest przerażająco słaby, co jest przykrym odkryciem. Jedną z partii dialogowych komentują sitcomowe wybuchy śmiechu z offu – to kolejny przykład lekceważenia i deprecjonowania Ibsena i problematów przedstawionych. Biegniemy więc jak najszybciej do finału, bo szkoda czasu na ramotę. Rychcik wykręcił z tego materiału niewiele ponad 80 minut, a np. taka Izabela Cywińska prawie 130!

Między postaciami nie dochodzi do interakcji, brakuje napięcia, suspensu, trudno cokolwiek powiedzieć o rytmie. Widz przyzwyczajony do tradycyjnego teatru i semantycznego bezpieczeństwa może odrzucić gdańską „Norę” wręcz z pogardą. A jednak...

Finałowa manifestacja odmienionej pani Helmer musiała wzbudzać 140 lat temu szok. Kobieta zostawia dzieci i męża nie z powodu namiętności i nudy, jak młodsza od niej o 22 lata literacka Emma Bovary, ale dla samej siebie. Tylko że przecież dzisiaj na nikim nie robi to już większego wrażenia, dzisiaj jesteśmy na kulturowej wojnie. By zaspokoić głód poszukiwaczy nieoczywistych albo głębszych sensów oraz podnieść intelektualną rangę teatralnego przedsięwzięcia, Rychcik odnosi całość do kultury amerykańskiej, nie tylko przywołując postać Jacqueline Kennedy Onassis. W jednej ze scen oglądamy w telewizorze fragmenty tuż sprzed tragedii w Dallas, w następnej widzimy Norę w różowym kostiumie Chanel, toczku i peruce – wygląda jak Jackie, brakuje tylko dumnych śladów krwi na różu, ale Nora jest dumna z Torvalda, jak dumna była wdowa po JFK. W tym samym 1963 r., gdy zabito sen o lepszej Ameryce, ukazuje się „Mistyka kobiecości” – książkę Betty Friedan uważa się za początek drugiej fali feminizmu w Stanach.

Czuję się w jakimś sensie pusta… niespełniona” albo: „Czuję się, jakbym w ogóle nie istniała”. Niektóre próbowały zapomnieć o udręce, sięgając po środki uspokajające. Czasami myślały, że problem dotyczy męża lub dzieci, albo że właściwie wystarczy tylko zmienić umeblowanie w domu, przeprowadzić się do lepszej dzielnicy, znaleźć sobie kochanka lub urodzić jeszcze jedno dziecko. Czasami szły do lekarza z objawami, których nie potrafiły opisać: „Czuję się zmęczona… potwornie złoszczę się na dzieci, złoszczę się tak bardzo, że aż mnie to przeraża… Czuję, że zaraz się rozpłaczę bez żadnego powodu”. (Pewien lekarz z Cleveland nazwał to „syndromem gospodyni domowej”.)

(Fragment książki „Mistyka kobiecości”)

Coś to przypomina widzom gdańskiego spektaklu?

Miałem niedookreślony stosunek do tych zabiegów, bo wydawały mi się niewystarczająco zakorzenione i mało komunikatywne dla widza w trakcie odbioru, ale finał i wynikające z niego naprowadzenia i konsekwencje poznawcze zrekompensowały dyskomfort odczuwalny przez długi czas.

Szczęście to rozgrzana strzelba

Żyjemy w czasach totalnego skrótu. Nie jestem pewien, czym się to ostatecznie skończy, ale ciągle, a minęły już trzy dni, głęboko siedzi we mnie „Happiness is a Warm Gun” z finału gdańskiej premiery. Twórcy nowego teatru często i chętnie korzystają z kultury pop, mistrzem w dramaturgicznym wykorzystywaniu mniej lub bardziej znanych utworów muzycznych, głównie piosenek, w polskim teatrze jest oczywiście Jan Klata. Wystarczy wspomnieć choćby „Revolution 9” z Białego albumu The Beatles w „Sprawie Dantona”  czy riff z „Ov Fire And The Void” Behemotha na intro wrocławsko-drezdeńskiego „Tytusa Andronikusa”. Dzisiaj piosenką można wyrazić tak wiele jak nigdy wcześniej, piosenka jest cenniejsza niż tysiące słów, piosenką się komunikujemy, wyrażamy stany proste i złożone. Dzisiaj lepiej Polskę opisuje Kazik niż tabuny komentatorów i analityków, odpowiedź na pytanie, w jakim kraju żyjemy, niezmiennie najcelniej redagują Strachy na Lachy:

A jeśli mamy zapał geeka, interpretując piosenki możemy nadbudować sobie sensów na wiele dni. Takim numerem do odkrywania jest z pewnością bitlesowski „Happines is a Warm Gun” z Białego albumu. Tytuł znalazł John, to okładka miesięcznika American Rifleman, którego wydawcą od 1923 r. jest Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki.

Ten utwór, jeden z najciekawszych muzycznie i tekstowo w całej twórczości wielkiej czwórki z Liverpoolu, współgra z zakończeniem, jakże odmiennym od wielu znanych. Ostatnim obrazem nie jest płacząca twarz Torwalda, jak w ekranizacji z Anthony Hopkinsem, ostatnim dźwiękiem nie jest trzask zamykanych drzwi, jak w większości innych. Nie da się zbudować nowych sensów, opierając się tylko na oryginalnych librettach starych, polskich czy norweskich, stąd kilkunastu polskich reżyserów szuka tropów w pop kulturze, przede wszystkim anglosaskiej, a najbardziej amerykański z nich jest oczywiście Radosław Rychcik, czyli aR aR.

Czy „Norę” Ibsena da się jeszcze uratować w Gdańsku?

– U mnie „Nora” nie przeszłaby wstępnej selekcji – powiedział po premierze Mirosław Baran, juror selekcyjny Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Wyjątkowo zgadzam się z byłym recenzentem „Gazety Wyborczej Trójmiasto” – tekstowi bliżej do libretta operowego niż do Szekspira.

By uratować oryginalną „Norę”, trzeba by ją po prostu przepisać. Radosław Rychcik postanowił jednak samodzielnie opracować tekst, przez co dostaliśmy właściwie bryk z kilkoma dodatkami. Jestem ciekaw „Nory” za kilkanaście przebiegów, gdy spektakl stanie się własnością doświadczonych aktorów Teatru Wybrzeże. Czy Grzegorz Gzyl rozkokosi się swoim zwyczajem w roli? Czy wszyscy zagrają ze sobą a nie obok siebie? Wydłużą, przetrzymają, wsłuchają się? Oni to potrafią, ale czy podejmą wyzwanie? I przede wszystkim: czy warto ratować „Norę” Ibsena?

Oczywiście, że nie. Wolę „Norę” Rychcika, nawet gdyby została w pamięci, jak u mnie, tylko „ciepła strzelba”.

fot. Dominik Werner

Tytuł oryginalny

Happiness is a Warm Gun, czyli (a)R(a)R w Gdańsku

Źródło:

Gazeta Świętojańska online
Link do źródła