„2:22 (Historia o duchach)” Danny'ego Robinsa w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Horror na scenie teatralnej to okazja do szczególnej inscenizacyjnej i aktorskiej perfekcji. „2.22. Historia o duchach” w Teatrze Polonia to wykorzystana szansa na inteligentną rozrywkę.
Ile widzieliście w teatrze horrorów? Nie kryminałów nawet, a opowieści z udziałem duchów, widm, upiorów czy innych sił nadnaturalnych? W jakimś sensie horrorem jest muzyczne, powracające co jakiś czas widowisko „Upiór w operze”. Lata temu za dyrekcji Wojciecha Malajkata w Syrenie Bogusław Linda wystawił „Frankensteina”. W Teatrze Polskim w Poznaniu, ale i w kilku teatrach muzycznych, grano „Draculę”. Więcej grzechów nie pamiętam, choć na pewno o czymś tam zapomniałem.
Na scenie ciężej się takie historie opowiada niż w filmie. Nie dysponujemy tam wszak efektami specjalnymi, typowymi dla kina. Z drugiej strony nawet polskie kino rzadko stawia na produkcje gatunkowe: komedie, kryminały czy właśnie horrory. Tym bardziej patrzy na nie z góry znaczna część środowiska teatralnego. Jeszcze „Frankenstein” czy „Dracula” są do obrony jako adaptacje klasycznych powieści. Ale fabuły bardziej współczesne? Nie bardzo….
Psychologia? A może duch?
Z jednej strony wielu inteligentów horrorami pogardza uznając za niedorzeczne bajki. I nie rozumiejąc ich potencjału metaforycznego. Stephen King tłumaczył kiedyś, że to po prostu jedna z form zmierzenia się z tematem zła. Z drugiej, żeby zrobić dobry horror na scenie, trzeba być biegłym w konstruowaniu teatru służącego rozrywce. Teatru nie pouczającego, a opowiadającego ciekawą, komunikatywną historię.
Dlatego ucieszył mnie spektakl „2.22. Historia o duchach” w Polonii. Teatr Krystyny Jandy nie boi się zabiegać o zwykłego widza, który komunikatywnymi opowieściami lubi i chce być karmiony. Autorem jest 48-letni dziś Brytyjczyk Danny Robins, głównie scenarzysta filmowy (choć także radiowy), skądinąd interesujący się zjawiskami paranormalnymi (robił o nich podcast). To stosunkowo świeża produkcja, miała premierę na West Endzie w roku 2021, od razu dostała nagrodę. W Polonii wystawił ją wytrawny reżyser teatralny Waldemar Śmigasiewicz.
Dwie pary spotykają się w podlondyńskim domu jednej z nich. Gospodyni uważa, że jest on od kilku dni nawiedzany, a tajemnicza istota daje o sobie znać właśnie o godzinie 2.22 w nocy. Gwałtownie oponuje przeciw temu twierdzeniu jej mąż, nieugięty racjonalista, podczas gdy goście: jego dawna koleżanka ze studiów i jej partner coraz silniej ulegają sugestii, że może coś być na rzeczy.
Napięcie rośnie głównie dzięki sugestywnym, soczystym dialogom prowadzonym w realistycznej scenerii nowomieszczańskiej kuchni (scenografia Macieja Preyera). Brytyjczycy są ich mistrzami, chyba bardziej od Francuzów. Choć pod koniec oglądamy unoszący się w powietrzu stolik czy przesuwającą się świeczkę – autorem tej namiastki efektów jest iluzjonista Wojciech Rotowski grający tu skądinąd epizod policjanta. A jednak sam finał obędzie się bez widocznych „cudów”. Poraża samą siłą faktów.
Reżyser trochę wprowadza publikę w błąd opowiadając na stronie teatru, że sensem tego komediodramatu jest nie groza, nie duchy, a to, co ujawnia się w ludzkiej psychologii, bo przecież „horror jest w nas”. To prawda, coraz bardziej zaskakujące zdarzenia prowadzą do gorzkich obrachunków między bohaterami. A jednak przygotujcie się na afirmację tezy, że wiara w zjawiska paranormalne nie jest nonsensem.
Przypominam sobie przy tej okazji wieloletni spór z kolegą recenzentem na temat filmu „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Powołując się na słowa reżysera, mój polemista twierdził, że historia nieszczęsnej ofiary rodzącej potomka samemu szatanowi może być zbiorem jej halucynacji. Że da się ją objaśnić racjonalnie. A jednak powieść Iry Levina, którą polski reżyser adaptował, zakładała, że nadnaturalna groza tych wydarzeń nie jest wymyślona. Kamera jeszcze dodatkowo ją zobiektywizowała. Tyle że Polański swoimi wypowiedziami osłabiał tę wymowę fabuły jako ateista chcący na dokładkę zadowolić racjonalną elitę.
Tu jest trochę podobnie. Ale nawet nie mam pretensji do Śmigasiewicza o mylące zapowiedzi. Grunt, że świetnie ułożył tę kuchenną psychodramę z duchem w tle. Może nawet założenie, że to tylko opowieść o psychologii, ułatwi końcowe zaskoczenie widowni?
Skądinąd ważnym wątkiem dyskusji i sporów czwórki bohaterów są właśnie granice racjonalności odrzucającej samą myśl, że coś może się wymykać naukowej wiedzy. Trudno tu oczywiście mówić o poważnej debacie na temat metafizyki. Nie da się jej prowadzić na marginesie rozrywkowego lęku przed zalęgłym w domu duchem. Ale kryje się za tym jakiś niepokój współczesnych społeczeństw. Padają słowa o bezdusznym stosunku klasy średniej do otaczającego ją świata. Ta opowieść czy może nawet przypowieść, jest ciekawa także i z tego powodu.
Od początku perfekcyjnie
Dostajemy przy okazji mały aktorski koncercik. Reżyser postawił na sugestywne aktorstwo i wygrał. Dominuje Krzysztof Szczepaniak jako Sam, megaracjonalny pan domu. Wykorzystuje on zgodnie ze swoim temperamentem wszystkie akcenty komediowe tego scenariusza. Ale też jego żywiołowemu panoszeniu się na scenie sprzyja tekst. Bo przecież Sam ma skłonność do pouczania i zagadywania innych niekończącymi się tyradami. To dzięki nim dostajemy popis Szczepaniaka, zresztą zgodnie z przewidywaniami, bo to aktor o dużej charyzmie. Jego temperament niemal rozsadza ten kameralny spektakl.
Ale zdominowana przez męża żona Sama Jenny Marii Sobocińskiej i chybotliwa, dwuznaczna w swoich motywacjach dawna przyjaciółka Lauren Agaty Turkot są wyrazistymi partnerkami Szczepaniaka. Ben Michała Sitarskiego, aktora kojarzącego mi się bardziej z kinem niż z teatrem, ma w sobie potrzebną do tej roli nonszalancję, i nawet szczyptę tajemniczości. We czwórkę tworzą oni dobrze działający team. Ich konwersacje wydobywają do maksimum błyskotliwości tekstu. Nadają opowieści stosowne tempo i napięcie. A to właśnie narastające napięcie jest jej istotą.
Modlę się tylko o jedno. Aby któryś z recenzentów nie ujawnił w tekście o tym spektaklu samej pointy. Bo ona ma być i jest małym arcydziełem suspensu. Byłem przekonany, że w materii horroru niewiele nowego da się wymyślić. A tu bez strumieni krwi, bez imitowania postaci przechodzących przez ściany, wychodzimy z poczuciem, że nas przynajmniej odrobinę oszołomiono.
Powtórzę raz jeszcze: chwała teatrowi Jandy, że się po takie cacka schyla, ba że potrafi ich szukać poza Polską. To teatr pełną gębą, choć wielu uzna takie zabawy za coś tak błahego, że godnego lekceważenia. Ale nie ja.