„Skóra po dziadku” Mateusza Pakuły w reż. autora, koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pisze Agnieszka Loranc w Teatrze dla Wszystkich.
Trudno polemizować z opowieścią, która ocieka autentycznością – a „Skóra po dziadku” w reżyserii Mateusza Pakuły właśnie taka jest. Spektakl, oparty na jego powieści, to kolejna teatralna transpozycja zawiłych rodzinnych biografii. Tym razem historia dziadka, Henryka Parkity, zostaje zestawiona z echem pogromu kieleckiego, które długo po wojnie wybrzmiewa jako pokoleniowe brzemię.
Do polemiki może skłaniać forma tej narracji. Widz nie otrzymuje klasycznej dramaturgii ani inscenizacyjnego rozmachu. Pakuła wybiera teatr słowa – coś na kształt performatywnego czytania, którego osią jest sama treść książki. To świadomy, konsekwentny wybór, który podkreśla wagę świadectwa, choć rytm pierwszej części spektaklu może wydawać się nużący.
Celem tej retardacji jest stopniowe zanurzanie się w głąb – dosłownie i metaforycznie – wydrążonego na scenie krateru, w wyrwę: wojenną, pogromową, pamięciową. W tej symbolicznej scenografii (Justyna Elminowska) jesteśmy świadkami próby porządkowania faktów związanych z antysemickim aktem przemocy przy ul. Planty w Kielcach. To właśnie tam, w 1946 roku, czterdziestu dwóch ocalałych z Zagłady Żydów zostało zamordowanych przez tłum – sąsiadów, robotników, Polaków. Spektakl traktuje o dojrzewaniu do prawdy, w której dziadek staje się figurą, przez którą można opowiedzieć o wielowarstwowej traumie. Dlatego też przeskakujemy wraz z bohaterami między planami czasowymi: szczeniackimi zatargami dziadka z ubecją, opowieściami jego ocalenia z kieleckiej katowni, tłem społecznym pogromu i wspomnieniami rodzinnymi. Pamięć jednostkowa (głos dziadka w offowej interpretacji Jana Peszka) miesza się z pamięcią zbiorową, którą narrator-wnuk próbuje – raz przez własną percepcję, raz przez „wchodzenie” w skórę dziadka – zrozumieć i przepracować. W tej roli Andrzej Plata prowadzi niemal monodram – z wyczuciem, bez patosu, ale z ciężarem, który nie znika z jego ciała ani głosu.
W drugiej, rehabilitującej spektakl części, padają słowa: gdyby nie było wojny, jacy byliby teraz ludzie? To pytanie o alternatywną przyszłość jest jak echo snu, który nigdy się nie ziścił. To wołanie o życie, które mogło trwać, o dzieciństwo, które nie zdążyło zaistnieć. W tym kontekście Pakuła nie zatrzymuje się na dokumentalnej rekonstrukcji. W kontrze do wyczytywanych przez aktorów wyroków odpowiedzialnych za mord na kieleckich Żydach, wprowadza czuły, literacki trop – brzechwowską Akademię Pana Kleksa, która w jego interpretacji ma być bezpieczną przystanią dla niewinnych dusz żydowskich chłopców. To nie ucieczka w bajkę, lecz próba ocalenia pamięci tych, których losy wymknęły się faktografii.
„Skóra po dziadku” zmusza do słuchania o odpowiedzialności za przeszłość i o trudzie mierzenia się z dziedzictwem, którego się nie wybiera. To teatr prosty w formie, lecz gęsty od znaczeń. I właśnie w tej oszczędności – gdzie dominuje głos, tekst i pamięć – tkwi jego siła.