„Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry w reż. Dana Jemmetta w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Rok 2023, oficjalnie ustanowiony rokiem Aleksandra Fredry nie przyniósł w mojej opinii żadnego opartego na twórczości patrona spektaklu, który wychodziłby – czy to w formie, czy w treści – poza przeciętność. Choć muszę uczciwie przyznać, że zafrapował mnie nieco okolicznościowy spektakl Jana Englerta w Teatrze Narodowym, zrealizowany niemalże ostatnim rzutem na taśmę, w listopadzie jubileuszowego roku. Jego bohaterem jest sam hrabia Aleksander, nad którym odbywa się sąd. Pomysł całkiem niezły, bo Fredro ukazywany nam jest przez reżysera (i jednocześnie odtwórcę roli głównego bohatera w starszym wieku) z różnych perspektyw, coś tu się jednak nie do końca udało. A to dlatego, że cała ta opowieść zbyt jest wydumana, zbyt celebrowana, i – mimo że autor „Zemsty” z założenia ma nam się tu jawić jako postać nietuzinkowa, wewnętrznie skomplikowana – wyszło płasko, hagiograficznie i na kolanach. W sam raz może na finał jubileuszowego roku, ale na pewno zbyt powierzchownie, żeby powiedzieć o tym autorze coś nowego czy ważnego. Jednym z powodów tego artystycznego niepowodzenia były niewątpliwie zacytowane sceny dramatyczne wycięte z komedii Fredry (dobrze pamiętam dwa cytaty – z „Męża i żony” oraz „Ślubów panieńskich”), brawurowo zagrane przez najlepsze polskie aktorki (Anna Seniuk, Ewa Wiśniewska, Dominika Kluźniak) i Grzegorza Kwietnia. Pokazywały one bowiem, że nie ma sensu robić akademii jubileuszowych tego typu, gdy na stole leżą znakomite, dużo bardziej współczesne niż nam się wydaje teksty autora „Dożywocia”, że wystarczy się w nie wczytać, zaangażować znakomitych aktorów, a wartość tych dramatów obroni się sama. Bo istotą tej literatury jest nie tylko komediowy kostium czy zaklęty we wspaniałym języku portret epoki w krzywym zwierciadle, ale przede wszystkim człowiek, z całym dobrodziejstwem egzystencjalnego inwentarza.
Refleksje i odczucia, które się u mnie pojawiły podczas oglądania „Fredry. Roku Jubileuszowego”, stały się nieoczekiwanie ciałem, gdy na jesieni 2024 dotarłem wreszcie na „Zemstę” Michała Zadary, wyreżyserowaną na wiosnę tego roku w stołecznym Teatrze Komedia z Maciejem Stuhrem, Bartoszem Porczykiem, Arkadiuszem Brykalskim, Pauliną Szostak i Barbarą Wysocką w rolach głównych. Okazało się bowiem, że wnikliwa lektura tekstu, nałożenie innego kostiumu niż XIX-wieczny wraz ze zmianą akcentów w połączeniu z wybitnym aktorstwem, dało rezultat niezwykły. A to dlatego, że komiczna do granic możliwości opowieść o konflikcie zwaśnionych rodów, przeniesiona w realia filmów o mafijnych porachunkach, zatopiona dodatkowo w przestrzeni żywcem zapożyczonej od Edwarda Hoppera, pokazała swoją lewą stronę, a więc poważną i pogłębioną przestrzeń samotności, zagubienia i nieszczęścia bohaterów, których tak ochoczo Fredro zaprzągł w swojej komedii do rydwanu rozrywki. Aktorzy w mig podłapali tę okazję, zrozumieli, w czym rzecz, i chociaż dalej prześcigają się w portretowaniu przywar i mankamentów osobowościowych swoich słynnych postaci, brawurowo też odsłaniają wszystko to, co w inscenizacjach Fredry było dotąd raczej nieobecne. Nagle więc komedia Fredry staje się tym, czym była zawsze: z jednej strony brawurową satyrą na typy ludzkie i społeczne stosunki, z drugiej – wnikliwym pogłębionym portretem żywych ludzi. Fredro więc w ujęciu Zadary nagle ożył, pokazując nam, widzom, że jedyne, co nas od jego bohaterów różni, to kostium i obyczaje stosowne dla epoki, oraz w szerszym planie – że jeśli tylko zadać sobie w teatrze trud – Fredro okaże się autorem nadzwyczaj aktualnym i współczesnym. Jak Gogol czy Szekspir, bo tej właśnie skali jest to literatura dramatyczna.
Dan Jemmett w Teatrze Polskim poszedł zupełnie inną drogą, choć rezultaty są nieco podobne. Jako twórca całkowicie wolny od całej polskiej tradycji wystawiania tekstów Fredry postanowił skupić się na tym, co znajduje się w samym utworze, a więc na zawartej tam opowieści. Miał jeszcze jedną nad Polakami przewagę, wierszowany bowiem język oryginału miał dla niego takie samo znaczenie jak polszczyzna współczesna – słuchając go ze sceny, mógł co najwyżej dziwić się nad skomplikowanymi zbitkami dźwięków, niemożliwych do wymówienia dla cudzoziemca. Nie znaczy to, że język zlekceważył, realistyczne bowiem incydentalne wtręty, że wezmę pierwszą z brzegu prośbę Gustawa „o keczup”, wrzucił do tej opowieści jako przerywniki między wierszowanymi tyradami bohaterów. I to tylko w momentach absolutnie koniecznych ze względu na teatralną, nieco szaloną wobec tekstowej narracji. Wyszło znakomicie: prosto i naturalnie.
Teatralnie jesteśmy więc w Anglii lat 70. XX wieku (skojarzenia z popularnym sitcomem „Man About the House” jak najbardziej uprawnione) z całym wizualnym dobrodziejstwem kulturowym tamtych czasów, a więc z charakterystycznym wyglądem londyńskiego bliźniaka, jakby żywcem wypreparowanego na potrzeby spektaklu z rzędu takich samych domów stojących przy dziesiątkach tysięcy brytyjskich ulic, z najczęściej występującym w takich domach wystrojem wnętrz, który, o dziwo, często nie zmienił się do naszych czasów, wreszcie z kostiumami znanymi z teledysków Bee Gees czy ABBY (jakkolwiek nie stanowi ona części brytyjskiej kultury). W tę z kolei bardzo konkretną przestrzeń – a przez nią i w konkretny czas – zostaje przeniesiona niewyszukana fabuła fredrowskiego arcydzieła, będąca w zasadzie niczym innym jak opowieścią o miłosnych intrygach, w knuciu których na plan pierwszy wysuwa się przebiegły i pozbawiony skrupułów choć uroczy – Gustaw. Jak to często w takich historiach bywa, na koniec okazuje się, że w zastawione przez siebie sidła łapie się sam ”myśliwy”. Na szczęście to komedia, więc konsekwencje tego są przyjemne.
Reżyseria Jemmetta jest wspaniała. To naprawdę imponujące, jak precyzyjnie ułożone i dopasowane do realiów lat siedemdziesiątych XX wieku jest wszystko to, co dzieje się na scenie. O realistycznych wtrętach do wiersza już pisałem, ale świetne są także różne drobne pomysły: manekin, grill, piłka nożna, kosiarka czy wreszcie inteligentnie wykorzystana obrotówka, która nie tylko ożywa całą tę opowieść, ale też bardzo ją dynamizuje. I choć wiele rozwiązań reżyserskich ociera się o farsę, twórcy trzymają fason, nie schodząc poniżej pewnego poziomu, zarówno w kwestii estetyki, jak i wykonania. Jemmett znany jest również z poczucia humoru, które jest mocno inspirowane stylistyką Monty Pythona, i rzeczywiście wiele rozwiązań taki ma właśnie rodowód, w pamięci widzów zaś na pewno pozostaną różne smaczki, jak na przykład kino pod chmurką, w czasie którego bohaterowie oglądają… „Śluby panieńskie” Bohdana Korzeniowskiego z Andrzejem Sewerynem w roli Gustawa. Zna widać stosunki feudalne we fredrowskiej tradycji angielsko-francuski reżyser. Chwała mu za to!
A jeśli już o aktorach mowa, to na plan pierwszy wysuwa się Maksymilian Rogacki, który zagrał tu rolę życia. Jego Gustaw jest bohaterem, ale też często i narratorem swoich szalonych, często niemożliwych wręcz do zrealizowania pomysłów, musi więc nierzadko przeskakiwać z teatru Jemmeta w teatr Gustawa, i z powrotem. Robi to wybornie, lekko, ze swadą, z dobrą energią, ciągnąc na swoich barkach całą tę miłosną intrygę, a więc i spektakl. Znakomity jest wuj Radost Sławomira Grzymkowskiego, wystylizowany co prawda na progresywnego rockmena, aczkolwiek w rzeczywistości tak bardzo dobroduszny, jak wyliniały. Ciekawie kreuje Albina świeży nabytek Polskiego, Wojciech Siwek, jest on wprawdzie bardzo zakochany, ale też jednocześnie zaskakująco spokojny w swym miłosnym szaleństwie. Role Anieli i Klary grają bardzo utalentowane młode aktorki Hanna Skarga i Katarzyna Lis, ale mimo że naprawdę doceniam ogrom ich pracy i poświęcenia, muszę wyznać, że nie wszystko, co robią, do mnie dochodzi, zwłaszcza gdy mówimy o tekście. Problemem zaś wydaje się tutaj to, czego w teatrze nie lubię, a dyrektor Seweryn sobie nie wyobraża, czyli brak mikroportów (nigdy nie myślałem, że to kiedyś napiszę). Otóż rozpędzona machina Dana Jemmetta, transformująca Fredrę w niezwykle szybkie, dynamiczne widowisko o zawrotnym tempie, powoduje, że wierszowane dialogi wystrzeliwane przez aktorów z prędkością karabinu maszynowego, muszą być podawane niezwykle głośno i precyzyjnie. Nie zawsze się tak niestety dzieje, zwłaszcza gdy emocje są silne – młode aktorki krzyczą, tracąc zarówno na komunikacji, jak i na prawdzie swoich postaci. Mikroporty w tej sytuacji wydają się więc koniecznością, nie trzeba będzie krzyczeć, co i tak średnio przekłada się na wiarygodność niektórych scen. Zwłaszcza że aktorski timing mają Skarga z Lis bezbłędny. Bardzo dobra jest też rysowana grubą kreską Pani Dobrójska Ewy Makomaskiej czy Jan Antoniego Ostroucha, miłośnik zberezeństw pisanych całe życie przez hrabiego Fredrę. Gdybym miał się trochę przyczepić, warto by zintensyfikować Janowe koszenie trawy: ma ono sens w stosownej scenie tylko wtedy, gdy w jakiś naprawdę spektakularny sposób będzie przeszkadzać Klarze prowadzącej wtedy ważną rozmowę z Gustawem. Inaczej to po prostu zbędny gadżet.
Dan Jemmett przyjechał do Polski i zrobił bardzo fredrowski spektakli, a to dlatego, że wnikliwie czytając fabułę dramatu – podobnie jak Zadara – zmienił kostium, w którym zostaje nam ona ze sceny podana. W ten sposób ją zaktualizował i uwspółcześnił, docierając przy okazji do sedna „Ślubów panieńskich”, którym wydaje się skonfrontowanie naszych myśli, poglądów i wygłaszanych publicznie opinii z rzeczywistymi pragnieniami, marzeniami czy ambicjami. Brzmi współcześnie i znajomo? Absolutnie! Jemmett dołożył do tego precyzyjną reżyserię i znakomicie poprowadził aktorów, w efekcie czego zabawy jest co niemiara, choć i pomyśleć jest nad czym, gdy się już wróci do domu. Ciekawe, że rok fredrowski dawno już za nami, a jego owoce dopiero dojrzewają…
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.