Nawet gdybym poprzestał na samym tylko tytule – Arbiter elegantiarum Teatru Lubuskiego – i nazwiska artysty nie wymienił, wierna od lat Teatrowi publiczność Zielonej Góry, wiedziałaby o kogo chodzi.
Aktor Tomasz Karasiński (1943-2015) zwany w zielonogórskim zespole „Tomaszkiem” zainaugurował swoją obecność na lubuskiej scenie postacią Sędziego w „Panu Tadeuszu” (reż. W. Matuszewski, premiera wyjazdowa w Głogowie 18 lutego 1994 r., w Zielonej Górze – 27 lutego) i rzeczywiście był „ostatnim, co tak poloneza wodził” – ta rola leżała na nim jak ulał. Tekst arcypoematu brzmiał w jego ustach niczym kryształ a muzyka mickiewiczowskiej frazy była wysmakowanym koncertem.
Ponad 150 spektakli tego tytułu (czy to w Paryżu, czy w maleńkich litewskich Bujwidzach) było zawsze popisem jego wielkiej aktorskiej klasy. Przenosił tę klasę na życie: nienagannie ubrany, wyprasowany i pachnący najlepszą wodą, dystyngowany – był w niemałym kłopocie, gdy nieoczekiwanie spotykał w jakimś publicznym miejscu Zielonej Góry swoją starszą koleżankę po fachu Krystynę Żylińską (Ciotkę „Żyłę”). „Ciotka” – spontaniczna, nie stroniąca od soczystego słownictwa, szła w polszczyźnie na skróty a nawet dosadnie przekraczała jej granice, na dodatek (jako człowiek sceny) wyrażała się głośno i wyraźnie… - tremowała „Tomaszka”, który był w mieście postacią powszechnie rozpoznawalną i kojarzony był raczej z nieskazitelną polszczyzną, i w takiej sytuacji arbiter elegantiarum Teatru Lubuskiego chciał zapaść się natychmiast pod ziemię.
Nazywany był także baronem de Charlus, miał maniery salonowe rodem z Prousta. Najlepiej czuł się w stylowym kostiumie, najbardziej w królewskim – takim z 3-4 metrami wlokącego się za nim trenu. Dlatego zapewne tak doskonale odnalazł się w roli króla Klaudiusza w „Hamlecie” a początkowa scena audiencji, w której ten królewski tren można było tak pięknie ograć, cieszyła go najbardziej. Zaś w wyciszonej i przejmującej scenie modlitwy Klaudiusza, w której król spowiada się ze swojej ohydnej zbrodni, a syn ofiary (Hamlet grany przez Grzegorza Emanuela) stoi nad nim ze sztyletem, Tomasz rozbrajał nas nieoczekiwanie głęboko ludzkim poczuciem winy i strachem małego chłopca, który w nim drzemał. Ta scena, rozgrywana w bezpośredniej bliskości widza, robiła na widowni piorunujące wrażenie.
Małym chłopcem potrafił być Tomasz np. w teatralnym autobusie (kiedy w ruch szły angielki Waldemara Trębacza…), ale nawet wtedy zachowywał maniery małego księcia i kiedy się z kimś nie zgadzał (np. tak dla popisu przed kolegami – z dyrektorem) najpierw apodyktycznie pytał podniesionym głosem: „Słucham?!”, a potem już na ostro dorzucał: „Jestem niepomiernie zdziwiony!” i wtedy już było wiadomo, że lepiej się „księciu Tomaszkowi” nie przeciwstawiać (nawet jeśli się jest dyrektorem). Aktor na zielonogórskiej scenie w latach 1991-96 nie mógł narzekać na brak ról – pamiętany jest z ich wielu: jako Nick w „Zabawie jak nigdy”, Loyd w „Czego nie widać”, Cześnik w „Zemście”, Pijak w „Ślubie”, Dealer w „Samotności pól bawełnianych”, czy wreszcie jako król Klaudiusz w „Hamlecie”. Uwielbiany przez wszystkich „Tomaszek” pamiętany jest także z niezliczonej ilości anegdot.
Jedną z nich szczególnie serdecznie, ale i nie bez drżenia serca, zachowuje w pamięci Janusz Młyński grający wówczas Papkina. Jak pamiętamy Cześnik (w tym wypadku Tomasz Karasiński) wysyłając Papkina z trudną misją do swojego zaciekłego wroga Rejenta, próbuje gasić obawy tchórzliwego posłańca, na wypadek gdyby adresat misji chciał wyrządzić mu jakąś krzywdę, w następujący sposób:
CZEŚNIK
grożąc
Niech spróbuje!
Taką bym mu kurtę skroił!...
PAPKIN
Diabliż mi tam po tej kurcie,
Jak zadyndam gdzie na furcie –
Ale aktorska pamięć, nawet ta najlepsza lubi wygłaszającemu już po raz setny daną kwestię, płatać figle. I tak oto nieskazitelny pod każdym względem arbiter elegantiarum sceny zielonogórskiej, grający Cześnika, zamiast „kurty” wrzuca ni z tego ni z owego… „finfę”. Owszem, słowo to oznaczające złośliwy żart, kawał, afront, pojawia się w ustach tej postaci kilkakrotnie – głównie w odniesieniu do Rejenta: „To mu taką finfę zrobię!...”, albo: „Rejentowi tęga finfa / a mnie zemsta doskonała” – tyle, że akurat nie w tym momencie. Jego sceniczny partner - artysta Janusz Młyński nie miał zbyt wiele czasu do namysłu, jak ratować fredrowski wiersz i samego siebie. Ale pan Janusz słynął przecież w zespole Teatru Lubuskiego z licznych celnych ripost i bon motów (to jego autorstwa są „Żaroodporni” – jako określenie niezłomności zielonogórskiego zespołu, nawet gdy gra on w Żarach w obiekcie będącym jeszcze w budowie) – i na tę nieoczekiwanie wrzuconą przez Cześnika-Karasińskiego „finfę” ratuje się Papkin-Młyński równie nieoczekiwaną z kolei dla tamtego, ale zachowująca rym… „nimfą”
PAPKIN
Diabliż mi tam po tej finfie
Jak zadyndam gdzie na… nimfie –
Obaj panowie grali ze sobą często i potrafili, uczestnicząc w akcji na scenie, porozumiewać się ponad przekazem scenicznym przeznaczonym dla widza – Petroniusz Teatru Lubuskiego doceniając „nimfę” natychmiast zapalił po łobuzersku swoje błękitne niewinne oczy i podziękował koledze Papkinowi za tego błyskotliwego scenicznego seta.
(„Zemsta”, reż. W. Matuszewski, prem. 31 XII 1994 r., Teatr Lubuski w Zielonej Górze)