„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Mariusza Malca w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Nie udało mi się odgadnąć intencji twórców - nie wiem, o czym chciano mi tą inscenizacją opowiedzieć. Bo – pierwszy akt, „szkolny”, wybrzmiał nie za mocno, szczególnie zważywszy na publiczność, na jaką teatr liczy dając również przebiegi w południe; lekcja o Słowackim wydała mi się letnia, a scena gwałtu Syfona przez uszy - jednak niepełna bez użycia wiemy jakiego słowa na de, wszak stosunkowo kluczowego. Dalej, Młodziaków (poza Zutą, która była cudownie nijaka) odnalazłem w przerysowaniu przerysowanymi, a w sztuczności – sztucznymi, była w ich relacji jakaś fałszywa nuta, zaś z aktu 3. została mi w pamięci olśniewająca Lidia Sadowa (jako Hurlecka) i - dwukrotne bratanie się Miętusa z parobkiem, które robiło wrażenie zupełnie niemetaforycznego, i wnoszącego do całości wyraźny powiew dwuznaczności.
Mimo utyskiwań spektakl obejrzałem bez jakiejś nieprzyjemności, bo jest dobrze zagrany. Mamy kolejną świetną rolę Krzysztofa Szczepaniaka (Józio), jakby żywcem wyjęty z Gombrowicza okazał się nieczęsto (a szkoda) grający w teatrze Philippe Tłokiński (Syfon), fajnie swoim Parobkiem bawił się Otar Saralidze, a Młodziakiem – Tomasz Borkowski, dobrze się także oglądało Sebastiana Perdka w roli Miętusa.
Ale po wyjściu z teatru właściwie wszystko z tej Ferdydurke mi uleciało. Może też dlatego, że w premierowy wieczór w Waszyngtonie zakończyła się inna, raczej miniaturowa jednoaktówka na trzech aktorów, która – jak już wiadomo – zmieniła świat, który znamy, i która przyćmiła wszystkie premiery nie tylko tego weekendu.