„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Magdaleny Miklasz w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na swoim blogu.
Choć spektakl jest na afiszu od sześciu już lat, to w piękny wiosenny wieczór niewielka (ale jednak) widownia Przodownika była wypełniona w całości. Wśród widzów było wielu maturzystów - popisanie się na egzaminie odniesieniem do spektaklu z pewnością zaowocuje punkcikami, ale też to rzecz przecież jakby o nich, choć z dylematem ze Słowackim mogli mieć do czynienia jak najbardziej na jawie, a nie w Józiowym śnie.
Mamy adaptację zgodną z duchem i literą Gombrowicza. Co nieco zostało również dopisane, święte prawo adaptacji (Maciej Podstawny), zwróćmy np. uwagę na cudowną scenę z Młodziakową i Józiem o zaletach wegańskiego jedzenia bez laktozy. Nie wszystkie jednak odniesienia do współczesności (i w dialogach ale i w scenografii) wydały mi się tak samo błyskotliwe, mamy też kilka momentów zdecydowanie za długich, przerysowanych ponad potrzebę, które trochę osłabiają dynamikę całości, np. scenę „bratania się” z parobkiem czy - pojedynek na miny. Ale jest pewne grono widzów uznających te sceny za akurat najlepsze. Ciekawe.
Waldemar Barwiński jest fantastyczny, wobec jego Józia miałem oceany wręcz empatii, trzymając kciuki za powodzenie karkołomnej i w sumie skazanej na niepowodzenie ucieczki od upupienia, Marcin Bikowski bardzo wiarygodnie wypadł jako Miętus, a Anna Szymańczyk w roli m.in. Młodziakowej jest wprost do zjedzenia.
A propos. Spektakl jest dość długi, czy Dyrekcja mogłaby uruchomić na Odolańskiej niewielki choćby bufet? Antrakt zawsze lepiej mija przy herbacie. A i w drugim akcie widowni mniej burczy w brzuchach.