Władze miast, politycy i dyrektorzy instytucji kultury w całej Polsce wypracowują ostatnio nową jakość. Tworzą typ cenzury, który jest nie tylko krzywdzący dla artystów i odbiorców, ale też nikomu niepotrzebny - nie broni się nawet jakimkolwiek pokrętnym sensem ideologicznym - pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.
W imię jakiego - urojonego czy faktycznego - porządku dyrekcja teatru w Zabrzu zleca realizatorom "Nieskończonej opowieści" Artura Pałygi usunięcie atrapy "ciążowego brzucha" w scenie rozmowy dziewczyny z księdzem? W obronie czyjej wrażliwości polityk PiS Stanisław Pięta żąda odwołania dyrektora Teatru Polskiego w Bielsku-Białej po premierze sztuki Ingmara Villqista "Miłość w Königshütte" poświęconej bolesnej pamięci o tużpowojennych dziejach Ślązaków? Czy z najnowszych rewelacji: w trosce, o jaką wizję świata magistrat Białegostoku interweniuje u organizatorów festiwalu 27. Dni Sztuki Współczesnej i skłania ich do wycofania z programu "Lubiewa" (z Teatru Nowego w Krakowie) według dostępnej w każdej księgarni książki Michała Witkowskiego o życiu ciot w PRL-u? Wobec działań tak bezsensownych można się najwyżej oburzyć, utwierdzać się we własnej racji. Za decyzjami "obrażonych" nie stoi przecież żaden system, ale banalna, indywidu