„I była miłość w getcie” wg książki Marka Edelmana i Pauli Sawickiej w reż. Tomasza Cyza w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Rafał Węgrzyniak w portalu Teatrologia.info.
Przygotowane na obchody 79 rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim przedstawienie jest kolejną próbą idealizowania czy wręcz mitologizowania Marka Edelmana. Dokonują go od kilku dekad lewicowe środowiska żydowskie, które po Zagładzie, i pomimo rozpętanej przez komunistów kampanii antysemickiej z lat 1967-68, pozostały w Polsce, podobnie jak ten ostatni przywódca powstania w getcie i lekarz-kardiolog, zgodnie z ideologią Bundu wpojoną mu przez matkę. Dwa lata temu w Mitologizowaniu Edelmana wspominałem, że byłem świadkiem początku owego procesu, bo w 1977 przeczytałem, zaraz po wydaniu, Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall i śledziłem prasową dyskusję wokół tej książki. 17 maja 1980 byłem w Teatrze Popularnym w Warszawie na prapremierze scenicznej adaptacji owych rozmów Krall z Edelmanem wyreżyserowanej przez Kazimierza Dejmka. Pamiętam, że Edelman uciekł wtedy z teatru, nie mogąc znieść swego sobowtóra prowadzącego – za sprawą dręczonego poczuciem winy wobec Żydów wielkiego reżysera i słabych aktorów z peryferyjnej sceny – z umarłymi powstańcami z getta rozmowy przeniknięte romantycznym patosem w duchu Dziadów Adama Mickiewicza.
Ostatnim za życia Edelmana aktem owej mitologizacji była wydana w 2009, w czyli w roku jego śmierci, książeczka I była miłość w getcie. Powstała ona z rozmów Edelmana z opiekującą się nim pod koniec życia Paulą Sawicką, psycholożką i działaczką społeczną, liderką Otwartej Rzeczypospolitej. Notatki Sawickiej były opracowywane przez poetkę Julię Hartwig, która nadała im tytuł, oraz prozaika Jacka Bocheńskiego. Publikowały je we fragmentach „Zeszyty Literackie” Barbary Toruńczyk. Powstać z nich miał też scenariusz filmowy, na którego realizację namawiano Andrzeja Wajdę i Agnieszkę Holland. Dopiero po upływie dziesięciu lat, w 2019, dokumentalistka Jolanta Dylewska ukończyła – w znacznym stopniu za niemieckie pieniądze – film Marek Edelman…i była miłość w getcie, w którym zarejestrowane wspomnienia Edelmana dopełniają sceny fabularyzowane z udziałem polskich aktorów, powstałe pod okiem Wajdy i mające często charakter poetycki. Film Dylewskiej był obok książki niewątpliwie inspiracją dla Tomasza Cyza, przez niego jednak przemilczaną. W każdym razie grająca Sawicką w spektaklu Cyza Alina Świdowska, prywatnie córka lekarki-pediatry z warszawskiego getta Adiny Blady-Szwajger, wystąpiła w filmie jako Pani Tenenbaumowa.
Edelman, który narzucał stronniczy, bo wynikający z jego przekonań politycznych obraz powstania w getcie, ograniczony właściwie do Żydowskiej Organizacji Bojowej, wręcz organicznie nie znosił jednak mitologizowania jego uczestników, miałby więc niewątpliwie kłopot z zaakceptowaniem spektaklu Cyza. Prawdopodobnie wyprowadziłby go z równowagi jeszcze bardziej niż przedstawienie Dejmka. Cyz, znany jako eseista muzyczny i reżyser operowy, oprócz mitologizowania Edelmana dokonał w nim jeszcze dodatkowo estetyzacji Zagłady.
Spektakl grany w niewielkiej salce przy Senatorskiej dla zaledwie czterdziestu widzów usadzonych pod bocznymi ścianami jest typowym postdramatycznym performansem opartym na wątłym scenariuszu ułożonym z tekstów o rozmaitej proweniencji. Chaotycznie wybrane wspomnienia z rozmów Sawickiej z Edelmanem ilustruje trójka aktorów (Marcin Błaszak, Piotr Chomik, Małgorzata Majewska) przeistaczających się w kolejne pary kochanków. Z bosymi stopami pomazanymi błękitną farbą, na biegnącym wzdłuż sali pasie z odbiciem nieba, odgrywają oni etiudy baletowo-pantomimiczne mające obrazować erotyczne uniesienia Żydów zamkniętych w getcie albo tych, którzy dzięki pieniądzom zdołali z niego uciec na aryjską stronę i wynająć mieszkanie.
Z szeregu osób zapamiętuje się zwłaszcza młode kobiety, a właściwie dziewczyny, jak laborantkę Fersztównę, Tosię czy Hendusię Himelfarb. W spektaklu Edelman tłumaczy szczegółowo czym był w warszawskim getcie Umschlagplatz, z którego Żydzi byli wywożeni pociągami do Treblinki. W epilogu trójka aktorów wypija truciznę ze szklanych ampułek, po czym osuwa się na podłogę i nieruchomieje, zapewne ewokując zbiorowe samobójstwo komendy ŻOB-u w bunkrze przy ulicy Miłej 8 maja 1943. Zwłoki leżą na platformie połączonej ze wznoszącymi się ukośnie z jednej strony stopniami schodów. Tę platformę Edelman pcha potem wolno, bo z wysiłkiem, przez całą długość sali, z jednego jej końca na drugi, niemal identycznie jak Claude Bordouil w ostatnim spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego w Teatrze Nowym w Warszawie, skądinąd poświęconym miłości w czasie Zagłady i opartym na opowieści Krall. Pod koniec przedstawienia Cyza natomiast odtwórczyni Sawickiej kładzie na podłodze, w miejscu gdzie doszło do zamarkowania samobójstwa, bukiet żółtych żonkili. Co roku 19 kwietnia Sawicka – dopóki żył Edelman wraz z nim, po jego śmierci w asyście innych osób – składa kwiaty na szczycie kopca usypanego nad bunkrem z ulicy Miłej i pod pomnikiem Bohaterów Getta. W ten sposób performans staje się hołdem złożonym powstańcom z warszawskiego getta i włącza w zainicjowaną bodaj siedem lat temu akcję noszenia przez warszawiaków, przypinanych do ubrań 19 kwietnia papierowych żonkili, jako dowodu pamięci o pomordowanych Żydach.
Cyz ponadto dopełnił reminiscencje Edelmana rewiowymi piosenkami polskimi z międzywojnia. Na początku spektaklu Sawicka śpiewa napisany w 1934 Bal u Starego Joska odbywający się na ulicy Gnojnej w Warszawie w kręgach lumpenproletariatu. Potem młody Mężczyzna (Chomik) owinięty białym welonem ślubnym i niejako wcielając się zgodnie z ideologią gender w tytułową postać kobiecą, wykonuje pochodzące z roku 1932 tango Rebeka. Sekwencja ta nieodparcie przypomina sytuację z inscenizacji Warlikowskiego, chociaż żadnego uzasadnienia dramatycznego nie ma w opowieściach Edelmana, który nie mówi o homoseksualistach w getcie.
Cyz wprowadził do scenariusza także wiersze. Kobieta (Majewska) recytuje, a następnie śpiewa w jidysz z pomocą mikrofonu wiersz żydowskiej poetki Kadii Mołodowskiej Moja skóra. Wprawdzie Mołodowska, lewicowa nauczycielka opiekująca się upośledzonymi dziećmi w Otwocku, w 1935 wyemigrowała z mężem do Nowego Jorku, więc nie była zamknięta w warszawskim getcie, lecz jej twórczość należy do nurtu feministycznego w poezji jidyszowej obecnie przypominanego przez progresywne badaczki kultury żydowskiej. Z kolei Edelman pod koniec spektaklu przypomina wiersz Na drodze stało drzewo napisany przed wojną przez poetę i dramatopisarza jidyszowego przybyłego do Polski z Rumunii, Icyka Mangera: „Na drodze stało drzewo, / Pochyłe drzewo nad rzeką, / A wszystkie ptaki z tego drzewa, / Odleciały gdzieś bardzo daleko.” Po Zagładzie owymi ptakami mieli być wymordowani polscy Żydzi. Edelman słusznie zwraca uwagę, że rdzeniem wiersza jest rozmowa poety z matką i stanowczo zaprzecza, jakoby w Łodzi w 1948 spotkał się z Mangerem, który w czasie Zagłady przebywał w Londynie. Mnie akurat zaintrygowały owe erudycyjne dygresje, bo poeci ci współpracowali w międzywojennej Warszawie z Teatrem Młodych Michała Weicherta, który wystawił Wocka George’a Buchnera w tłumaczeniu Mangera i operę Marcepan z librettem opartym na utworze Mołodowskiej. Jednak dla widza niewtajemniczonego w dzieje kultury żydowskiej w Polsce raczej niewiele z nich wynika. Przydałaby się krytyczna lektura scenariusza Cyza przez kierownika literackiego.
Z szeregu opowieści Edelmana wysnuta zostaje w pewnym momencie konkluzja, że żaden człowiek nie powinien umierać w samotności, lecz w otoczeniu bliskich osób, a zwłaszcza mając przy sobie partnera obdarzanego miłością. Kłopot w tym, że w czasie Zagłady posiadanie takiego partnera na pewno pozwalało żyć getto, ale bynajmniej nie chroniło przed śmiercią w tłumie innych masowo mordowanych Żydów. Ale Cyz odwołał się do Fragmentów dyskursu miłosnego Rolanda Barthesa, który porównywał porzucenie przez ukochaną osobę do sytuacji więźnia obozu koncentracyjnego.
Nawet sformułowana przez Edelmana, jako lekarza pracującego na oddziale intensywnej terapii, dyrektywa, by w momencie agonii dopuszczać kogoś bliskiego do umierającego, nie mogła być wykonywana w szpitalach przez ostatnie dwa lata z powodu pandemii COVID-19. Pozostaje więc często niemożliwym do urzeczywistnienia idealistycznym postulatem, chociaż Edelman uważał siebie za realistę.
Fałszywe założenia całego przedsięwzięcia Cyza obnaża krótka wypowiedź prawdziwego Edelmana, odtworzona na końcu z taśmy i dopełniona jego fotografią z zapalonym papierosem. Edelman chrapliwym głosem wieloletniego palacza nikotyny, na dodatek podszytym tłumioną irytacją, przekonuje, że Zagłada stała się dowodem na nieistnienie Boga, ale przede wszystkim na zbrodnicze instynkty gatunku ludzkiego. W każdym razie ów rzeczywisty Edelman, zapewne blisko dziewięćdziesięcioletni, bo nie wiemy w którym roku urodzony, niewiele ma wspólnego ze scenicznym, odtwarzanym przez sześćdziesięcioletniego Jerzego Walczaka, którego zaczęto cenić w polskim teatrze po zagraniu w 2015 Rabina w węgierskim filmie o Sonderkommando z Auschwitz, Syn Szawła. Walczak, szczupły i z ogoloną głową, jest introwertyczny, delikatny i powściągliwy, tłumi w sobie emocje, Edelman zaś będący tęgim mężczyzną i mający siwe włosy zaczesane do tyłu, bywał brutalny i nie ukrywał negatywnych opinii czy sądów, w trakcie ich wypowiadania często podnosząc głos.
Poruszająca, ale również nieprawdziwa w spektaklu jest postać Sawickiej, ukazanej jako prostoduszna i empatyczna kobieta z ludowym rodowodem, prowadzącej intymne rozmowy z Edelmanem. W rzeczywistości Sawicka to intelektualistka należąca do warszawskiego establishmentu i na jego zamówienie rejestrująca wynurzenia Edelmana – skądinąd całkowicie pomijające osobiste doświadczenia – a przy tym radykalna aktywistka polityczna.
Tuż przed premierą I była miłość w getcie Sawicka opublikowała w „Gazecie Wyborczej” tekst napisany niejako w imieniu Edelmana wydobywający powinowactwa z Zagładą nie tylko wojny na Ukrainie, ale też działań polskiego rządu służących powstrzymaniu nielegalnego napływu imigrantów organizowanego przez Białoruś z pomocą Rosji, skądinąd ani razu nie wspomnianej jako agresor. Dość, że Sawicka przekonywała, iż „od roku na polsko-białoruskiej granicy funkcjonariusze państwa polskiego ludzi uciekających do wolności, do bezpieczniejszego świata traktują okrutnie i bezdusznie, zaś niosących im pomoc ścigają i karzą”. Nic dziwnego, że reportaż o spektaklu w Teatrze Żydowskim został jeszcze przed premierą wyemitowany w TVN.
Z kolei 19 kwietnia, gdy kończyła się premiera I była miłość w getcie, w kanale TVP Kultura, kierowanym przez Kalinę Cyz, zaprezentowane zostało w ramach obchodów powstania w getcie rozstrzygniecie rozpisanego przez Teatr Żydowski w Warszawie pod dyrekcją Gołdy Tencer międzynarodowego konkursu im. Szymona Szurmieja na dramat współczesny o tematyce żydowskiej. Nie dziwię się, że wdowa po wieloletnim dyrektorze Teatru Żydowskiego usiłuje go upamiętnić i wyidealizować, ale Telewizja Polska prezentująca apologetyczną sylwetkę oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które ufundowało nagrodę wręczoną przez dyrektor Cyzową, nie mają takiego obowiązku.
Ceremonię w studio TVP Kultura zakończyła wypowiedź dramatopisarki Elżbiety Łapczyńskiej, uhonorowanej główną nagrodą za sztukę Statek Utopia. Dziękując za nią zwróciła uwagę, że dręczenie matek i ich dzieci na granicy polsko-białoruskiej wywołuje podobne urazy jak Zagłada. Początkująca pisarka z Krakowa poszła więc śladem Agnieszki Holland, która odebranie nagrody za cały dorobek na festiwalu filmów fabularnych w Gdyni też wykorzystała do wygłoszenia protestu przeciwko bronieniu polskiej i zarazem europejskiej granicy przed imigrantami oraz sugerowaniu, że prawicowy rząd traktuje ich podobnie jak niegdyś bolszewicka Rosja i nazistowskie Niemcy. Ale Hollandówna uczyniła to jeszcze zanim Rosja rozpętała wojnę i Polska przyjęła ponad dwa i pół miliona uchodźców z Ukrainy. Prezenterka telewizyjna prowadząca obie uroczystości zresztą udawała, że nic się nie stało, tym samym dowodząc panowania w Polsce wolności słowa.