„Na prochach” wg scen. Jacka Mikołajczyka i w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.
Jeśli za miarę udanego spektaklu przyjmiemy nagromadzone i buzujące wewnątrz emocje, to wystawione w Teatrze Syrena „Na prochach” znajdzie się na samym szczycie. Musical z każdą minutą wciska bowiem w fotel, a pod koniec ciężko się podnieść. Ostatnio miałem tak chyba po „Melodramacie” Anny Smolar w stołecznym Powszechnym. Szczęśliwie ręce same składają się do oklasków, mimo że w trakcie przedstawienia niektórych bohaterów opowieści chciałoby się na scenie obić, albo przynajmniej splunąć im w twarz. Reżyser Robert Talarczyk wespół z autorem scenariusza i tekstów piosenek Jackiem Mikołajczykiem opowiadają o epidemii opioidów w Ameryce językiem mocnym, dosadnym, miejscami brutalnym i nader wyrazistym wizualnie. Po prawdzie nie odważyłbym się wystawić „Na prochach” w dotkniętym narkotykową apokalipsą amerykańskim Pasie Rdzy w obawie o lincz na aktorach.
Lądujemy w samym środku amerykańskiego snu. A mówiąc ściśle w ekstrawaganckim, tonącym w różu studiu telewizyjnego talk show „Sądny dzień” prowadzonym przez egzaltowaną Megan Queen. Marta Walesiak-Łabędzka z pasją tworzy obraz drapieżnej dziennikarki-celebrytki, która dla podbicia słupków oglądalności nie cofnie się przed niczym, wypierze publicznie brudy, pokaże śmierć i cierpienie w towarzystwie przyklejonego uśmiechu i dżingli zwiastujących przerwy reklamowe. W krzywym zwierciadle małego ekranu będzie naszą narratorką i przewodniczką po historii rodziny Sacklerów, czyli musicalowych Barkerów, „najgorszej rodziny w całej Ameryce”. Historii epidemii uzależnień od opioidowych leków, która dzięki ich działaniom wybuchła w Stanach Zjednoczonych i pochłonęła ponad pół miliona ofiar. Historii opisywanej już w książkach, kilkakrotnie filmowanej, niby znanej, ale wciąż geograficznie odległej. A jednocześnie wciąż trwającej, wiszącej nad nami jak miecz Damoklesa, choć doniesienia z Poznania czy Żuromina staramy się bagatelizować.
Twórcy ubarwili nieco wzajemne stosunki władających farmaceutyczną firmą Fowler Pharma Barkerów ukazując patologiczne relacje obrzydliwie bogatej familii niczym w serialowej „Sukcesji”. Rodziny odpowiedzialnej za wprowadzenie na rynek leku zawierającego oksykodon, „morfinę w tabletkach” sprzedawaną jako lek na wszelki ból i „wydaje się” nieuzależniającą. Generacja młodych, Robert i Rosa, czyli Maciej Maciejewski i Anna Terpiłowska ciągle rywalizują o względy „starszyzny”, udowadniają swą przydatność i chcą zasłużyć na uznanie w ich oczach. Maciejewski perfekcyjnie oddaje pozostającego w cieniu ojca (świetny wykon piosenki „Kolekcjoner”) bezwzględnego drapieżnego kapitalistę, który po trupach zmierza do celu i nie zawaha się przed żadnym świństwem. Jego buńczuczne wystąpienie na kongresie lekarzy aż prosiło się o kilka rzuconych z publiki jajek. Rosa Terpiłowskiej stłamszona w świecie mężczyzn rozpycha się w nim łokciami i usilnie stara się pokazać, że też „ma jaja”. Starszyzna jest jednak wymagająca i nie przebiera w słowach. Zwłaszcza „szlachetny” Archibald Jacka Pluty, zadufany (tu muszę wypikać epitet), poniżający i gnębiący „młodych” (pik, pik), playboy od Viagry pławiący się w sławie nazwiska i blichtrze sponsoringu. Dawno nie było na scenie postaci tak obrzydliwie zepsutej, na myśl o której nóż sam otwierałby się w kieszeni.
Mniej negatywnych uczuć budzi jego brat Rupert, czyli Michał Konarski, spokojniejszy, bardziej stateczny, wyrachowany i w gruncie rzeczy nieszczególnie zainteresowany biznesem, dopóki kasa płynie, a nikt nie próbuje pociągać go do odpowiedzialności. Nad Barkerami czuwa przez cały czas złoty posąg Midasa, zmarłego nestora rodu - Adama, twórcy potęgi rodzinnego klanu, który spoczywa na tronie w przepysznym płaszczu utkanym z amerykańskich barw i obrzydliwie wielkim, lśniącym brylantami emblematem dolara na piersi. Piotr Siejka zastyga w bezruchu, ożywiając się na chwilę, by służyć radą, bądź ferować wyroki - jest sumieniem, niedoścignionym wzorem, sędzią i katem. To on skieruje oskarżycielski palec w stronę widowni, by zastanowiła się nad grzechem bezrefleksyjnego przyjmowania nie tylko leków, ale i całej rzeczywistości. „Jesteście lajkiem, rolką na TikToku, żyjecie tyle, co ćma, a na wszystko chcecie tabletkę – Święty Graal na wszystkie nieszczęścia” drwi ze sceny, a grobowa cisza zdaje się oblepiać chłodem. Bo w całej swej pogardliwej wyższości mówi słowa gorzkiej prawdy.
Antagonistami zdeprawowanych biznesmenów jest para prokuratorów: ambitna karierowiczka Evelyn Morgan i młody-gniewny Oliver Harris. Pewna siebie, zmysłowa Agnieszka Rose rozstawia pracowników po kątach - sprawa OxyLonginu ma być dla niej jedynie trampoliną do waszyngtońskiej kariery. Zero skrupułów, jasny cel. I prosta droga do korupcji. Michał Juraszek wciela się w idealistę, który czasami zbacza z kursu, ale pozostaje niedzisiejszo uczciwy. Wkracza w sam środek opioidowego szaleństwa, a obłuda i zakłamanie systemu powodują, że zrywa z wizerunkiem grzecznego chłopczyka. Ma dość. Staje się ludowym trybunem, przywódcą ruchu cancelowania Barkerów z życia publicznego, daje upust nagromadzonej złości, ale to pyrrusowe zwycięstwo. Choć zagrane z prawdziwą werwą i bogactwem koszarowego języka. Przewodnikiem po świecie narkotycznej Ameryki staje się Albert Osik, brawurowo wcielający się w kilka ról - pacjenta wyłudzającego recepty za bony z Walmartu (cudnie pokręcone wcielenie), bezradnego wobec spisku Big Pharmy lekarza rodzinnego, przekupnego urzędnika Agencji ds. Żywności i Leków, czy sprzedajnego doktora przekonującego na konferencji o całkowitym bezpieczeństwie leku. Ostatnią scenę aktor odegrał z lalką prezentując szeroki wachlarz artystycznych umiejętności, a Syrena dołączyła do Rampy w wykorzystaniu talentu Konrada „Kony” Czarkowskiego. Perspektywę ofiar prezentują Angelika Kurowska i Beatrycze Łukaszewska jako Nancy i Brenda, uzależniona córka i bezradna matka. Opowieść Nancy, która od zapalenia sutka i jednej recepty trafia w koszmar uzależnienia jest historią, nomen omen, w pigułce wielu zwykłych Amerykanów zgubionych chciwością lekarzy i manipulacjami farmaceutycznego marketingu. Kurowska przejmująco obrazuje kolejne stadia uzależnienia, odwyki, powroty do nałogu, domowe kradzieże i ciągłą walkę o następną „działkę”, aż do smutnego końca pięknie wyśpiewanego wspólnie przy akompaniamencie gitary w piosence „Przepraszam Cię”.
I jest jeszcze ona – Opioidowa Królowa, wspaniała Ewelina Adamska-Porczyk, oniryczna postać niczym duch opatrznościowy bezustannie przebywająca na scenie i bacznie przyglądająca się wypadkom. Personifikuje epidemię rozpaczy jako ofiara i dilerka, towarzyszy uzależnionym w cierpieniu, przynosi ulgę, szydzi rozrzucając lizaki z fentanylem i błaga o paracetamol z naszych kieszeni. Oskarża, budzi przerażenie, a przecież podaje tylko fakty. Ale przede wszystkim tworzy przestrzenie ruchowe sprawiające, że ciało i jej autorska choreografia stają się jednym z najważniejszych elementów spektaklu. Adamska-Porczyk przewodzi tanecznym pląsom uzależnionych zombi, bezwolnych szkieletów w narkotykowej mgle, rozpływa się wraz z nimi w ekstazie, faluje unosząc się na haju, by za chwilę przeobrazić się w koszmarnego potwora na głodzie, który na sam dźwięk słowa „Oxy” wpada w histerię. Fascynuje ruchem, mimiką, przykuwa uwagę i hipnotyzuje, jakimś magicznym sposobem nie pozwala oderwać od siebie wzroku, a finał w jej wykonaniu… sami musicie to zobaczyć i przeżyć, żeby zrozumieć towarzyszący mu poziom emocji. Bo słów brak. Chapeau bas.
Zaraz, zaraz… jesteśmy w Syrenie, a „Na prochach” to przecież musical, a tu niemal nic o muzyce i piosenkach. Pewnie dlatego, że spektakl, choć muzyczny, wyłamuje się z tradycyjnej etykiety musicalu. Muzyka Jacka Sotomskiego i Michała Puchały czerpie z ambientu i rocka industrialnego spod znaku Trenta Reznora, tylko miejscami skręcając w bardziej liryczne tony. Elektroniczne dźwięki wspomagane wideoartami Natana Berkowicza dobrze oddają narkotyczny trans i pozwalają rozwinąć skrzydła horrorystycznej choreografii. Nie są jednak zbyt wdzięczne do popisów wokalnych, tym bardziej, że teksty piosenek wplecione są w dość dramatyczną opowieść. Wpada w ucho refren „Tabletki jutra”, wspaniale choreograficznie prezentuje się muzyczna rozprawa sądowa zamieniona w bokserską walkę, rewelacyjnie brzmi wykonane grupowo „Przestać oddychać”, ale zostałem poproszony, aby przestać nucić ten utwór w domu. Skandowania „OxyLongin” nie brałem nawet pod uwagę. O tonącej w uspokajającym ponoć różu Baker-Miller scenografii i kostiumach częściowo już wspominałem, a honory należy oddać Justynie Łagowskiej odpowiedzialnej także za rozświetlenie sceny. Przewrotny to zamysł, by kolorem powodującym według badań spadek agresji i pokrywającym swego czasu ściany amerykańskich więzień ubarwić spektakl, którego nieodłączną częścią stanowią narastające i eskalujące z mocą agresywne zachowania.
„Większość to ćpuny” mówi Albert Osik wpatrując się w widownię. I nie tylko o tabletki od wszelakiego bólu mu chodzi. Ćpamy uzależnieni nie jedynie od narkotyków i alkoholu, ale i telefonów, social mediów, zakupów, jedzenia, pracy – czegokolwiek co nas pozornie napędza i daje dopaminowy strzał. „Na prochach” bez ogródek wali nas między oczy i każe spojrzeć z boku na bezrefleksyjność świata, jak ujął to trafnie Robert Talarczyk. Epidemie uzależnień nie biorą się przecież znikąd, tylko z nas samych. To my szukamy cudownej pigułki na wszystkie problemy. To my dajemy dwulatkom smartfona przy obiedzie, to my łykamy na zgagę, na trawienie, na kaca i na sen, to my sięgamy po kolejną „małpkę”, to my czekamy z wypiekami na lajki i suby. Może czas się zatrzymać i zastanowić? Teatr Syrena wystawił ważne, odważne i piękne wizualnie przedstawienie, ale emocji w nim tyle, że na drugi raz nie starczy mi odwagi. Poza tym boli mnie ząb, tylko jakoś po tabletkę trudniej sięgnąć. Może przejdzie?