"Trzy dni deszczu" Richarda Greenberga w reż. Rafała Marii Mohra w Teatrze WARSawy, pokaz online. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
To, co najbardziej zaskakuje w dramacie amerykańskiego pisarza, ma związek z jego konstrukcją. W części pierwszej oglądamy spotkanie rodzeństwa, które próbuje dojść do porozumienia po śmierci ich ojca i po odnalezieniu tajemniczego dziennika, którego tenże jest autorem. Walker i jego siostra Nan, w poszukiwaniu prawdy o relacjach Neda i Theo Wexlera, dowiadują się, że spadkobiercą słynnego budynku zaprojektowanego przez rodziciela zostaje ich przyjaciel z dzieciństwa Pip, będący synem biznesowego partnera rodzinnego interesu Janewayów. Ten ostry pojedynek tercetu na wzajemne oskarżenia, protesty i objawienia, ujawnia najbardziej skrajne emocje z wściekłością i rozpaczą włącznie, a także odkrywa wiele tajemnic i udręk z najbardziej intymnych sfer życia protagonistów.
Na przerwę wychodzimy jednak mocno rozczarowani, bo okazuje się, że aktorzy nie do końca potrafią odnaleźć się w tej skomplikowanej grze niedopowiedzeń, pomówień i wzajemnych pretensji. Piotr Ligienza w roli Pipa ucieka się do krzyku, który staje się jedynym i przez to dość irytującym środkiem aktorskiej ekspresji, zaś Justyna Kowalska jako Nan próbuje szukać ze zmiennym szczęściem prawdy swojej postaci i nie ustrzeże się tonów niekiedy dość mało emocjonalnie prawdopodobnych, przez to jakby nie zyskujących wiarygodności. Być może z tych powodów nieudanego partnerowania nie do końca przekonuje Maciej Raniszewski w roli Walkera, ale i tak jedynie on z tej pierwszej sekwencji wychodzi obronną ręką. I oto po kłopotliwym antrakcie, podczas którego kilku osobom zdarzyło się opuścić teatr, następuje druga część spektaklu, która w niczym nie przypomina tego, co oglądaliśmy wcześniej. Teraz widzimy naszych bohaterów wcielających się w postaci sprzed 30 lat – Walker staje się Nedem, Pip swoim ojcem, a Nan matką rodzeństwa, Liną. I dzieje się cud, ale nie dlatego, że wszystko z perspektywy nowych bohaterów nie jest wcale takie oczywiste, jak mogło się wydawać. Bo oto nagle wszyscy aktorzy grają jak jeden idealnie zestrojony instrument, podają każdy temat i każdą nutę bez najmniejszego fałszu czy dźwiękowego dysonansu. Tonacja ich dialogu jest tak przejmująca, że słucha się tego z zapartym tchem i nie bez wzruszenia.
Wciąż zastanawiam się, co poszło nie tak w pracy Rafała Mohra z tak utalentowanymi aktorami, że w jednym spektaklu dochodzi do tak niespodziewanego i zaskakującego pęknięcia? Być może powodem była zbyt duża chęć zróżnicowania postaci należących do różnych porządków czasowych i konfrontujących się na innych poziomach pokoleniowo-obyczajowych problemów? Być może. Ale pewien nie jestem.