„Drakula” Brama Stokera w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
UWAGA, WSZYSCY NA STANOWISKA! ALARM! POWTARZAM: ALARM! Chyba pojawił się na horyzoncie kolejny spektakl, który powędruje na moją końcoworoczną listę „7 wspaniałych, czyli 7 najlepszych spektakli minionego roku”, a jest to „Drakula” w reżyserii Jakuba Roszkowskiego z Teatru Miejskiego w Gliwicach. Nie obiecywałem sobie niczego specjalnego po tym przedstawieniu, a tu proszę – Little Boy nad celem i bomba. Bardzo lubię, kiedy tak się zaskakuję.
Powieść Stokera „Dracula” jest na tyle mocno zakorzeniona w popkulturze, że chyba nie ma sensu streszczać specjalnie dogłębnie jej treści. Wydaje mi się, że przez szaloną ilość interpretacji i przetworzeń każdy miał okazję chociaż odrobinę liznąć tej historii, czy to w formie animowanej bajki „Hrabia Kaczula”, czy w filmie Coppoli z lat dziewięćdziesiątych, a nawet ostatnio w filmie „Nosferatu” Roberta Eggersa z hipnotyzującą rolą Lily-Rose Depp. Większość adaptacji opowiada z grubsza tę samą historię – młody Jonathan Harker wyrusza z Londynu do odległej Transylwanii, aby sfinalizować zakup londyńskiej posiadłości przez bogatego hrabiego Draculę, który przypadkiem mieszka w ogromnym ponurym zamczysku na odludziu, jest wyjątkowo stary i blady oraz, jak się okazuje, gustuje w mocno krwistym tatarze. Dodatkowo ma on trzy miłe współlokatorki, które lubią czasem zjeść sobie małe dzieci, wiodą razem super życie i jeszcze bardziej przypadkowo zaczynają więzić w swojej posiadłości nowoprzybyłego gościa. Teraz test – opisuję fabułę książki Stokera czy serialu „Przyjaciele”, bo nie jestem już do końca pewien. W pewnym momencie hrabia znika, ponieważ postanawia wybrać się na kanikułę do Londynu, a Jonathan wykorzystuje ten fakt, żeby uciec z zamku, wrócić do swojej narzeczonej Miny, którą zostawił samą w domu (dla mnie to wygląda jak ucieczka przed ślubem, a – jak wiadomo – jestem ekspertem we wszystkich kwestiach, więc w tej też) i ponownie stawić czoła hrabiemu, gdyż dociera do niego, że tytuły szlacheckie to w obecnych czasach śmiech na sali. Jego następnym celem najpewniej będzie Adam Czartoryski, bo też już jest pod ręką w UK.
Roszkowski w gliwickim „Drakuli” staje w pełni za sterami tej teatralnej maszyny, zajmując się nie tylko reżyserią, ale też tłumaczeniem i adaptacją tekstu dla sceny. Trzyma się dość blisko litery oryginału – nie tylko treściowo, ale też formalnie – i mamy do czynienia prawie ze spektaklem epistolarnym, gdzie nad interakcją i dialogiem niemalże góruje monolog. Ale spokojnie, nie ma tutaj miejsca na nudę, bo na scenie dzieje się na tyle dużo, że nie ma się szansy wypuścić nawet powietrza. Jesteśmy atakowani bodźcami wizualnymi i muzycznymi. Całość zaczyna się od prawdziwej symfonii grozy, wyśpiewanej przez chór zakapturzonych postaci stojących na balkonach pierwszego piętra sali teatralnej, zgrabnie dyrygowanych przez Dominika Strycharskiego odpowiedzialnego za muzykę w tym przedstawieniu (wrócimy do niego jeszcze później, bo jego robota zasługuje na osobny akapit). Spektakl rozwija się niespiesznie, jednak nie ma tutaj mowy o przestojach – Roszkowski dobrze wyważył to, na ile potrzeba widzowi podbudowania świata w tak zgranej już historii, a na ile można zaufać, że odbiorca będzie znał zasady panujące w tym uniwersum obłędu.
To co jest dla mnie fantastyczne w tej realizacji, to fakt, że wstrzelono się w jeden z moich ulubionych rodzajów wystawień. Powierzchownie jest to super kompetentne wystawienie znanego tekstu kultury, które na poziomie historii angażuje widza i jeśli nie ma on ochoty zagłębiać się i przyglądać temu, co pomija lub też podkreśla reżyser na scenie, otrzymujemy naprawdę satysfakcjonujące dwie godziny przedstawienia z wyrazistymi rolami i przyjemną dla oka i ucha warstwą wizualną oraz muzyczną. Jeśli jednak popatrzymy troszkę głębiej, to można zauważyć istotną kwestię – w spektaklu zostaje zupełnie pominięty tytułowy hrabia. Nie widzimy go ani razu, jedyne dowody na jego istnienie, jakie są nam przedstawiane to relacje ludzi, którzy podobno go widzieli lub spotkali, przez co narastający na scenie strach jest tak naprawdę coraz to większą kulą przerażenia przed plotką i wielkim zagrożeniem, które nie wiemy, czy tak naprawdę ma miejsce. W sprzężeniu z pobrzmiewającymi coraz to mocniej odrobinę kolonizacyjnymi czy nawet nacjonalistycznymi hasłami maluje nam się przed oczami niepokojący obraz rozkręcającej się spirali strachu przed konsekwencjami własnych działań związanych z egzotyzacją nieznanych miejsc i zawłaszczaniu ich pod własne panowanie. Jednak w momencie, gdy dochodzi do zapłaty za własne czyny, nikt się do tego nie kwapi, a jedynie podnosi się krzyk, kiedy ten sam mechanizm zaczyna działać w drugą stronę- przeciwko oświeconemu Zachodowi ze strony dzikiego Wschodu. Roszkowski bardzo dobrze i z klasą wpisuje również spektakl w tematykę kryzysu imigracyjnego – jako swoistą konsekwencję kolonizatorskiej przeszłości Europy Zachodniej – i jednoczesnej radykalizacji oraz wzrostu ruchów nacjonalistycznych. Podkreślę jednak, że nie jest to rzucone widzowi w twarz i jeśli ktoś nie chce się irytować politycznie, to na spokojnie może iść na ten spektakl, bo realizuje on zasadę: najpierw historia, a potem to, co kontekstowe.
Od strony muzycznej za całość odpowiada Dominik Strycharski i to, co tutaj proponuje, jest moim zdaniem chyba jedną z jego najlepszych realizacji. Łączy śpiew chóralny z ambientem, grą instrumentalną, zwielokrotnionymi szeptami. Muzyczne otwarcie spektaklu, brutalnie mówiąc, urywa dupsko i podobne wrażenie wywołała na mnie sekwencja odczytywania dziennika pokładowego statku, na którym Drakula przybył do Londynu. Wyborna muzyka potęgowała grozę słów, co realnie powodowało u mnie gęsią skórkę. Co warto pokreślić, Strycharski jak zwykle wykonuje swoją muzykę na żywo – mega robota i ogromne brawa z mojej strony, bo udaje się tutaj zrobić z warstwy dźwiękowej pełnoprawnego bohatera scenicznego.
Aktorsko bardzo mocno zaskoczył mnie zespół gliwickiego teatru. Wykreowali na scenie charakterystyczne postacie, zbudowane z więcej niż jednej cechy, a miałem wrażenie, że w książce Stokera jego bohaterom często brakowało zniuansowania, podczas gdy w spektaklu pojawiają się naprawdę ciekawe propozycje interpretacyjne. Jestem totalnie zakochany w interpretacji Van Helsinga w wykonaniu Cezarego Jabłońskiego, który jako neurotyczny i wycofany łowca wampirów zupełnie nie wpisuje się w oczekiwany obraz takiej postaci, co nie odbiera mu jednak sprawczości. Co raz pobrzmiewa nam w uszach jego nerwowy śmiech, upewniając widza w tym, że choć profesor wie, z czym ma do czynienia, to jednocześnie jest przerażony.
Przepysznie oglądało mi się także Kornela Sadowskiego w roli Renfielda – wylewało się z niego czyste szaleństwo, ale też można było podskórnie wyczuć, z jak niebezpieczną jednostką stajemy twarzą w twarz. Sadowski kreuje na scenie szaleńca, który stara się naukowo podbudować żniwo śmierci, kalkulując, ile życia można zyskać, odbierając je komuś innemu. Niepokojąca rola poprowadzona z imponującą konsekwencją.
Wspomnę jeszcze o Klaudii Cygoń-Majchrowskiej w roli Lucy, którą poznajemy jako chyba nie do końca rozgarniętą dziewczynę – której w głowie tylko chłopaki, imprezy, ale tak głównie to nauka – tylko po to, żeby potem zobaczyć straszną przemianę, jaka zachodzi w niej po spotkaniu z wampirem. Bardzo fizyczna rola, a jej ostatnia scena, kiedy mówi do kamery, że to jej ostatnie nagranie i jej twarz dzięki grze świateł wygląda niczym goła czaszka, robi mrożące krew w żyłach wrażenie. Widać ogrom roboty włożony w tę postać.
Całość tej przepysznej karuzeli zamknął w kostiumach i scenografii Mirek Kaczmarek, a piszę o tym jako o istotnym dopełnieniu przedstawienia. Scenografia wydawać się może prosta, bo składają się na nią głównie bardzo długie półprzeźroczyste kotary i ziemia wysypana na scenie, ale to wystarczy, żeby nadać klimat grozy. Powiewające zasłony przemieniają się w mgłę, fale, ściany budynków, ale też cienką granicę pomiędzy życiem a śmiercią. Imponuje mi to, jak skądinąd nieskomplikowanymi elementami można zagrać tak wiele. Kostiumy to natomiast czarne suknie i surduty, które w kroju wydają się być historyzujące, jednak wykonane są z materiałów ewidentnie nawiązujących do współczesności, co staje się pomostem do teraźniejszej warstwy znaczeniowej spektaklu Roszkowskiego.
W Gliwicach dane mi było zobaczyć naprawdę imponujące przedstawienie, nie tylko dające satysfakcję jako opowieść, ale też poruszające kwestie społeczne szarpiące współczesną Europą. Reżyser zrobił to jednak z klasą, nienachalnie i przede wszystkim ciekawie formalnie. Wszystko gra i jest dopięte na ostatni guzik, dzięki czemu otrzymujemy przedstawienie na wysokim poziomie wizualnym, muzycznym oraz treściowym. Bardzo chętnie wrócę za jakiś czas na ten spektakl, żeby jeszcze raz zanurzyć się w tym świecie i posłuchać, jak pięknie muzykuje Strycharski.