„Piekło – Niebo” Marii Wojtyszko w reż. Jakuba Krofty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie NaszTeatr.
Na Scenie przy Wierzbowej wydarzył się cud. Tyle, że obiecałem nie pisnąć o tym ani słowa. Panu Bogu mogłoby być przykro. Więc jak tu napisać o ostatniej premierze Teatru Narodowego? Najlepiej od początku. Rodzinną sztukę Marii Wojtyszko „Piekło-Niebo” przeniósł na scenę, jakżeby inaczej, czeski reżyser Jakub Krofta. Wrażliwość i pogoda ducha spotkały się tu z ciepłym humorem oraz dobrotliwym dystansem do spraw nadprzyrodzonych. Utrzymana w konwencji baśni opowieść siedmioletniego Tadzia, któremu głosu użyczył Mikołaj Wachowski, prowadzi nas bowiem prosto w urokliwe i wesoło, acz nie prześmiewczo, wyrysowane… zaświaty.
Do Nieba trafia niespodziewanie Jola, mama samotnie wychowująca chłopca, na co dzień koncertująca jako DJ Daje Radę. Stanięcie przed obliczem Pana nie bardzo jednak jej się widzi. Zwłaszcza w perspektywie przejęcia opieki nad Tadziem przez jej siostrę Renatę (Joanna Kwiatkowska-Zduń), „sztywniarę, która nie umie w dzieci”. Zuzanna Saporznikow wspaniale wciela się w rolę lekko zwariowanej, zbuntowanej, a przede wszystkim bezgranicznie kochającej matki, która nie ma zamiaru rozstawać się z dzieckiem. Co tu dużo gadać – robi w Niebie niezłe piekło. Pyskuje, przekomarza się z aniołami i św. Piotrem nie dając za wygraną i żądając natychmiastowego odesłania na Ziemię. Grzegorz Kwiecień jako Klucznik Niebios jest rozanielonym służbistą, rewelacyjnie operuje mimiką, a religijne uniesienia i zaśpiewy opanował do perfekcji - czarował nimi już w „Grze snów” Strindberga. Mimo tego z Jolą szans nie ma, co doprowadza do boskiej interwencji i zesłania bohaterki do Piekła pod wieczną opiekę oczytanego, ale z lekka sierotowatego diabła Osmółki. Robert Czerwiński rewelacyjnie ogrywa postać zahukanego i poniżanego przez wszystkich czarta-intelektualisty. Trudno mu nie współczuć i nie lubić, bo diablę z niego pokroju pociesznego Piszczałki z Makuszyńskiego. Osmółka kwili, płacze, biadoli, od czasu do czasu doznaje poetyckich wzlotów cytując Dylana, Szekspira czy Mickiewicza, a najbardziej na świecie obawia się swojej nadopiekuńczej diabelskiej matki (Kinga Ilgner). Ale pod wpływem niepokornej didżejki i znanej skądinąd techniki motywacyjnej uwierzy w siebie, po czym wstąpi w niego, nomen omen, diabeł. Wspólnie z Jolą wyruszy w drogę na Ziemię, co nie ujdzie uwadze strażników Piekła. Oj, będzie się działo.
W pościg za uciekinierami wyruszą zjednoczone siły Niebiańskiego i Podziemnego Królestwa w osobach biegającego w gorsecie z figlarnym blond lokiem uskrzydlonego Sandalfona (Adam Szczyszczaj) i niegrzeszącego intelektem rogatego kapo Belzebuba (Paweł Paprocki). Przewodzić im będzie nieprzepadający za mizianiem, powstrzymujący mowę nienawiści i groźny jedynie z wyglądu Lucyfer, czyli cudownie sztywniacki, przebierający pazurami Robert Jarociński. Nad wszystkim czuwa zaś Pan Bóg w osobie Piotra Grabowskiego, krotochwilny żartowniś wykorzystujący swą wszechwiedzę w rozgrywkach w scrabble’a z szczęśliwie uważną i dobroduszną Matką Boską (Anna Lobedan), ciskający z przyzwyczajenia gromy z nieba, ale ostatecznie czyniący tak, by wszyscy byli zadowoleni. W swej wędrówce mama Tadzia i Osmółka napotkają wiele postaci niekoniecznie z piekła rodem – całkiem dosłownie połowicznego ojca Joli (Waldemar Kownacki), zawodzących potępieńców, grzeszników wszelkiej maści, a nawet aktorów Teatru Narodowego odgrywających scenę egzorcyzmów z „Matki Joanny od Aniołów” (Ewa Bukala i Piotr Piksa). Zwariowane to kino… ekhm, teatr drogi, w którym za każdym zakrętem czekają widza niespodzianki, zwroty akcji podlane humorystycznym sosem, ale i życiową mądrością. Na wzruszenia i ukradkowe ocieranie łez także znajdzie się chwila. Ale sza, wystarczy, przecież obiecałem milczeć.
Słówko jeszcze o stronie wizualnej spektaklu, która jak na tak małą scenę olśniewa rozmachem i babilońskim przepychem. Sama scenografia Matyldy Kotlińskiej poza inspirowaną katedralnymi witrażami posadzką jest raczej skromna (choć złota) pozostawiając przestrzeń dla oszałamiających świateł Damiana Pawelli i równie zjawiskowych projekcji Jakuba Lecha. Sprytnie ukrywa fizyczną nieobecność Tadzia, wykorzystując przepierzenia czy multifunkcyjną szafę, w której ukrywa się przechodzący trudny okres chłopiec. Gratulacje należą się też za bajkową sofę-chmurkę. Ale kostiumy i charakteryzacja… Na Wierzbowej zapachniało kreacjami z wysokobudżetowej produkcji Hollywood, a Matylda Kotlińska przeszła samą siebie tworząc małe arcydzieła. Ekstrawaganckie, czytelne i zabawne. Diabły i anioły to wdzięczny temat do sportretowania, można puścić wodze fantazji i pofolgować z formą, ale projektantka nie ograniczyła się tylko do tych postaci – Pan Bóg z Maryją tchnęli prawdziwym majestatem wkraczając w finale na scenę, groteskowy strój zdekapitowanej „Marii Antoniny”, czy szczurzy kostium grzesznicy zalśniły ledwie na krótką chwilę, a przecież wyryły się głęboko w pamięci. Makijaż, soczewki, fryzury, biżuteria, detale – wszystko przemyślane w najdrobniejszym szczególe i pięknie zaprezentowane w ruchu scenicznym autorstwa Leszka Bzdyla, który sam również miał okazję powachlować skrzydłami anioła na scenie. Warstwą muzyczną ubarwił spektakl Grzegorz Mazoń umiejętnie łącząc elektroniczne brzmienia z anielskimi chorałami i gitarą akustyczną stanowiącą dźwiękowy pomost pokoleniowy.
Opowiadanej historii towarzyszy współczesny, lekki i bawiący się skojarzeniami język Marii Wojtyszko. Nie brakuje „zrytych beretów” czy „ojojania”, „nie rób siary” kierowane do mamy-demona nabiera dodatkowych smaczków, a scrabblowe „żmuborażaściź” powala komicznym absurdem. Ale nie do śmiechu jedynie to sztuka, bo w pięknej oprawie i baśniowej otoczce mówi przede wszystkim o radzeniu sobie ze stratą. O procesie przeżywania żałoby i pogodzeniu się z odejściem najbliższych. O popełnianych błędach, które zawsze można jeszcze naprawić. O dorastaniu i zmieniających się potrzebach dzieci. Ale i o tym, że niezbadane są wyroki boskie. Duet Wojtyszko-Krofta inteligentnie i z wyczuciem snuje zabarwioną humorem opowieść o buntowniczej mamie wplatając przy okazji wątek trudów i grzechów rodzicielstwa, dywagując o właściwych relacjach z dziećmi, dogryzając polskiemu systemowi edukacji czy krytykując powszechną idealizację wyglądu. Całkiem sporo jak na rodzinny spektakl.
„Piekło-Niebo” porusza smutne w gruncie rzeczy kwestie z czułym dystansem, nie szczędząc żartobliwego tonu. Śmiech jest ponoć najlepszym lekarstwem. Zaczerpnięta z dziecięcej wyobraźni wizja radosnych zaświatów wzbudza prawdziwy zachwyt, podobnie jak rewelacyjna gra aktorska podszyta autoironicznym spojrzeniem twórców. Rodzicom przyda się lekcja z nadopiekuńczości i zrozumienie, że ich pociechy wyfruną w końcu z gniazda. Najważniejsze to zadbać, żeby dały radę. A że nie dzwonią za często? Ha, nawet Matka Boska ma ten sam problem. Choć cuda się zdarzają.