"Iwona, księżniczka Burgunda" Witolda Gombrowicza w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Pisze Katarzyna Bolec na swoim blogu.
W swojej inscenizacji Iwony, księżniczki Burgunda Waldemar Śmigasiewicz wprowadza bardzo niewiele zmian do oryginalnego tekstu – wiadomo – Gombrowicz wielkim dramatopisarzem był. Ale czy przeniesienie dworskiej intrygi niemal kropka w kropkę za autorem sztuki wystarcza, żeby uruchomić Gombrowiczowską machinę literacką? Wczesny dramat pisarza nie jest lekturą obowiązkową, ale jego liczne realizacje są dostępne w sieci. Również sama postać Iwony – tajemniczej dziewczyny milczącej przez większość spektaklu nie jest już tak frapująca jak kilkadziesiąt lat temu.
Spektakl Śmigasiewicza zaczyna się interesująco. Minimalistyczna scenografia (Maciej Preyer) składająca się z białych płaszczyzn na których wyświetlane są wizualizacje pożogi potęguje wrażenie rzeczywistości ogarniętej wojną, w której nadchodzą duże zmiany. Gdy aktorzy w ciemnych ozdobionych cekinami strojach w milczącym orszaku wchodzą na scenę – przypominają bardziej agentów służby bezpieczeństwa niż dwór królewski. Wydaje się, że będziemy mieli do czynienia z współczesnym odczytaniem klasycznego dramatu Gombrowicza, w którym aranżacja przestrzeni przez aktorów i scenografa będzie odgrywała nie mniejszą rolę niż tekst.
Po tym mocnym wejściu, przestrzeń sceniczna nie zostaje wystarczająco wykorzystana. W pierwszym akcie, aktorzy tłoczą się z jednej strony sceny, a pozostała jej część wionie pustką. Niektórzy z aktorów próbują ruchem zbudować przestrzeń spektaklu. Szczególnie Dagny Mikoś (Iza) tworzy swoją postać w bardzo przemyślany sposób wykorzystując duży zasób swoich ruchowych możliwości – zmienia tempo kroków, porusza się jak postacie z burleski, robi miny i gestykuluje w zabawny sposób. Świetnym pomysłem jest częsta zmiana peruk przez aktorkę. Dodaje ona nie tylko obyczajowej pikanterii scenom z jej udziałem, ale uruchamia rewolucyjny potencjał granej postaci. Wydaje się, że to Iza rozpocznie pałacową rewoltę, która przyczyni się do destabilizacji dworu i obejmie cały świat. Na tę rewolucję musimy jednak trochę poczekać – prawie trzy godziny.
Zmagania bohaterów dramatu ilustrują minimalistyczne dźwiękowe wstawki (muz. Mateusz Śmigasiewicz) przeplatające się z charakterystycznym motywem wprowadzającym sentymentalny nastrój, który wydobywa groteskowość prezentowanych wydarzeń Mimo dobrej i równej gry aktorskiej zespołu, tej inscenizacji Iwony brakuje napięcia emocjonalnego. W spektaklu przeszkadza brak osadzenia tekstu w konkretnym kontekście społecznym lub obyczajowym. Nie chodzi tutaj o epatowanie tanią symboliką przy pomocy krzykliwej scenografii i agresywnych multimediów – teatr to nie cyrk. A Śmigasiewicz, to doświadczony reżyser, który nie musi chować się za projekcjami i układami choreograficznymi, ale jego przedstawieniu w swojej ascetyczności momentami bliżej do czytania performatywnego. W przypadku krótszego spektaklu, ta surowość mogłaby zagrać na jego korzyść – w trzy godzinnej realizacji brak widowiskowości wywołuje poczucie wymuszonej ascezy. Ta asceza jest tym trudniejsza dla widza, który w spektaklu nie może odnaleźć żadnych odniesień do współczesności. Może Iwona, to dziwna baśń o ponadczasowej wymowie, którą każdy odczyta po swojemu. Czytelne aluzje do współczesności mogłyby jednak wydobyć ukryte sensy Gombrowiczowskiego dramatu.
U Gombrowicza każda z postaci dramatu jest jak klawisz fortepianu – odpowiednio naciśnięty – wydaje właściwe dźwięki. Nawet jeżeli są one groteskowe i pozornie kakofoniczne, tworzą pewną całość. U Śmigasiewicza momentami nie ma tej harmonii. Brakuje przeciwwagi dla kreacji statycznej Iwony (Justyna Król) – dworzanie poruszają się po scenie w zbyt wyważony, jednostajny sposób. Oczywiście, wraz z rozwojem akcji – wśród kreowanych postaci zdarzają się nagłe wybuchy złości i niekontrolowanych zachowań, ale nie są one wystarczająco regularne żeby wstrząsnąć statycznym rytmem spektaklu. Świetne są sceny pomiędzy Mariolą Łabno-Flaumenhaft (królowa) i Markiem Kępińskim (król) – w których aktorzy starają się podkręcić szaleństwo narastające w kreowanych przez siebie postaciach. Mateusz Mikoś w roli księcia Filipa jest bardzo powściągliwy w wyrażaniu emocji. Ale widać, że grana przez niego postać w każdej chwili może eksplodować. Ta niepewność udziela się widzom – do końca nie wiadomo czy książę Filip w wydaniu Mikosia, to rozpieszczony młodzieniec pragnący zmian w swoim życiu, czy neurotyczna osobowość naszych czasów.
Justyna Król wciela się w rolę Iwony idealnie – nie odzywa się przez większość spektaklu. Ale czy nie lepiej byłoby dla aktorki, która ma duże możliwości ekspresji, stworzyć postać charakterystyczną? Na pewno byłoby to lepsze dla widzów. Trzeba jednak przyznać, że Król buduje swoją postać konsekwentnie i wkłada wiele wysiłku w utrzymanie swoistego napięcia emocjonalnego na linii Iwona – reszta dworzan.
Tyłowa Iwona jest uosobieniem innego, czegoś co nas uwiera i wywołuje u ludzi najgorsze instynkty. W przedstawieniu Śmigasiewicza widzimy stopniowy rozpad dworu na skutek obcowania z reprezentantem tzw. innego i nieprzewidziane ludzkie reakcje. To zderzenia widza ze światem Gombrowicza według Śmigasiewcza jest estetyczne i interesujące, ale czy inspirujące?