EN

12.12.2023, 17:23 Wersja do druku

Dobrze ułożony młodzieniec

„Dobrze ułożony młodzieniec” Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Ha-Wa / mat teatru

Zawsze kiedy widzę na afiszu dwa nazwiska koło siebie: Janiczak i Rubin, moja teatralna ekscytacja się intensyfikuje. Nie ma chyba innych teatralnych twórców za których spektaklami przejeździłbym tyle kilometrów. Widziałem prawie wszystko, co udało się im pokazać na scenie przez te lata i nadal jak na szpilkach czekam na ich nowe projekty, bo ich teatr, tak żywy i wręcz zaborczo chwytający widza jako zakładnika, bardzo mocno mi odpowiada. Lubię być przyciśnięty do ściany przez problem spektaklu i w takiej sytuacji granicznej mogę w pełni poczuć, zrozumieć i zastanowić się jak bardzo głęboko dany temat się we mnie wwierca i jak bardzo może zakrzywić moją soczewkę postrzegania. Niestety, tego typu teatr często przez swoja agresywność doznań może okazać się też ślepakiem i sporym rozczarowaniem (na zawsze w moim sercu koszmarnie zła „Obywatelka Kane”). Ale, uwaga, nie tym razem – „Dobrze ułożony młodzieniec” trafia mocno, momentami bardzo celnie, ale niestety wyszedłem z teatru również odrobinkę rozczarowany albo nawet rozjuszony.

Ale to na spokojnie, standardowo – po kolei.

Swój najnowszy tekst Jolanta Janiczak oparła na historii łodzianina Eugeniusza Steinbarta, o którym zrobiło się głośno w okolicach 1938 roku dzięki nagłówkom gazet, które ogłaszały w ramach sensacji proces młodej kobiety Eugenii, która wyglądała i podawała się za mężczyznę. Janiczak na kanwie biografii Steinbarta daje przestrzeń do opowiedzenia historii wykluczenia i próby niewpisywania się w binarny świat jasno określonych opcji. I – co istotne w moim odczuciu – nie mówimy tutaj tylko o kwestii transseksualności, ale wydaje mi się, że także, w szerszym kontekście, o niepoczuwanie się do tego, jakiego się jest obywatelstwa czy też narodowości. Dzieje się to dzięki podkreśleniu w czasie spektaklu informacji, że przecież Steinbart to żydowskie nazwisko, tylko po to, żeby za kilka scen powiedzieć, że Steinbart to nazwisko niemieckie. Wiele razy przewija się ten kontekst nieprzynależności historycznej , narodowościowej i płciowej, dając szerokie pole do głośnego mówienia o tym, kim się naprawdę jest, a nie: kim się zostało mianowanym przez urodzenie.

Na poziomie fabularnym obserwujemy całe życie Steinbarta i to, z jakimi trudnościami musiał się mierzyć, ale też jak wiele miał szczęścia znajdując kochająca żonę i zakładając z nią rodzinę. Istotnym momentem jest także jego próba samobójcza, gdy skacze z okna i mówi, że to był moment gdy Eugenia umarła. Ta kwestia bierze nas z zaskoczenia i ściska w najgłębszym miejscu trzewi wręcz żelaznym chwytem.

Bardzo ciekawie napisaną postacią jest matka Czesławy Zaleśnej, czyli teściowa Eugeniusza. Jest postacią niesamowicie skomplikowaną, rozerwaną między miłością do swojej córki i do jej szczęścia i miłością do ojczyzny i języka, a Eugeniusz poniekąd stanowi odwrotność wszelkich wyznawanych przez Czesławę wartości; jak sama Janiczak pisze w swoim dramacie: „zdrajca płci, kolaborant, zdrajca roli, zdrajca przeznaczenia, margines historii”.

Janiczak i Rubin jak zwykle kreują przestrzeń spektaklu w sposób poszarpany; przechodzimy płynnie między istotnymi wydarzeniami biograficznymi, ale też zderzamy się z pewnymi wyłomami czasoprzestrzennymi, które niejako dają nam wskazówki na temat tego, jak problematyka poruszana w spektaklu będzie postrzegana w przeciągu następnego wieku lub dwóch. Taki wgląd w przyszłość możemy mieć dzięki zmarłemu bratu Eugeniusza (którego brawurowo gra Maciej Kobiela). Brat przemyka przez sceny naświetlając to, że niby jest nadzieja, ale tak naprawdę niewiele może się zmienić i tak naprawdę dużo zależy od nas samych.

W moim odczuciu na ogromną uwagę i brawa zasługuje część tekstu, która opisuje okres życia głównego bohatera w okupowanym przez Niemców Litzmannstadt. Bardzo wstrząsająca i bolesna, dotykająca w sam środek serduszka. Możemy obserwować jak Steinbart dla dobra swojej rodziny zaczyna kolaborować z Niemcami, ale jednocześnie zdradza swoją teściową, co powoduje, że traci ona życie. Tutaj właśnie odczuć możemy podbite do granic wytrzymałości rozerwanie między byciem sobą a byciem tym, kim musimy być, aby jakoś przeżyć kolejny dzień.

Poza tym całym ładunkiem emocjonalnym niesamowicie się ucieszyłem, że mogłem znów zobaczyć Paulinę Walendziak na scenie, bardzo lubię podziwiać jak wielki w niej drzemie talent i jak kolejny raz dowozi pełną wywrotkę emocji jako żona Eugeniusza. Jest delikatna, ale też zdecydowana, widać w niej tę miłość i determinację, żeby żyć tak, jak chce i z kim chce. Niesamowite jest obserwować jak Walendziak się rozwija i jakie poziomy wirtuozerii osiąga. Pamiętam jej pierwszy występ jaki widziałem w „Monumencie” Jagody Szelc, gdzie chwyciła mnie za gardło i zapisała się na długo w pamięci; pamiętam też doskonale, kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją na scenie, na żywo, we „Wszyscy jesteśmy dziwni”, gdzie brylowała i błyszczała, cały czas grając pierwsze skrzypce (nawet jeśli w danej scenie była tylko tłem). Tak samo w „Dobrze ułożonym młodzieńcu” – chwyta nas za gardło i nie puszcza przez cały spektakl. 

Może więc teraz zaświtać wam w głowie skąd wzięło się we mnie wcześniej wspomniane rozczarowanie, skoro piszę o „Dobrze ułożonym młodzieńcu” w samych superlatywach. Niestety, czułem się odrobinę oszukany, bo liczyłem na jakiś rozwój postaci – na przedstawienie procesu samouświadamiania sobie Eugenii, że jednak jest Eugeniuszem. Tego w tym spektaklu nie dostałem, zostałem postawiony w momencie faktu dokonanego. Potem, wracając do domu tramwajem, spacyfikowałem się w trakcie przemyśliwania sobie, że może to jest celowy zabieg Joli Janiczak; może celowo nie widzimy tu tego momentu przełomowego, bo tak naprawdę Eugenia nigdy nie istniała, bo przecież tak naprawdę zawsze była Eugeniuszem. Mam nadzieję, że o to dokładnie chodziło, bo jako wieloletni fan tekstów Janiczak nie mógłbym jej wybaczyć zwyczajnego lenistwa w pisaniu. Drugą kwestią, z której to rozczarowanie wynikało, był fakt, że w dużej mierze widziałem już to wszystko w innych spektaklach Wiktora Rubina (w trakcie „Dobrze ułożonego młodzieńca” miałem mocne flashbacki ze „Sprawy Gorgonowej” tegoż duetu. Miss you Gorgonowa gurl, bo to był tak dobry spektakl, że o rety). Oglądając w 2021 „Obywatelkię Kane” miałem odrobinę poczucie, że formuła teatru mojego ulubionego duetu powoli może się wyczerpywać, ale na etapie „Dobrze ułożonego młodzieńca” czuję już dobitnie, że przydałby się jakiś powiew świeżości, bo wszystko to jest już takie troszkę zleżane i wykorzystane wielokrotnie (szanuję za konsekwencję w działaniu, ale czasem warto jest przewietrzyć sobie głowę i popatrzeć na swój teatr z odrobinę innej perspektywy). Czy te mankamenty ujmują czegoś „Dobrze ułożonemu młodzieńcowi”? W żadnym wypadku, bo to tylko moje prywatne narzekania i osoby, które nie miały przyjemności obejrzeć całego Rubin Cinematic Universe, nie odczują zapewne tego tak mocno.

Dochodząc więc do konkluzji, warto też zadać sobie pytanie: czy młodzieniec jest dobrze ułożony? Odpowiedź nie jest na tyle prosta, jak by się mogło wydawać. Młodzieniec jest ułożony tak jak chce i jak czuje, że chce być ułożony. I nie ma to znaczenia, czy nam się to podoba czy nie. Jemu się ma podobać. A najwyraźniej się podoba.

Źródło:

Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia