Jubileusz to dobra okazja do spotkania i rozmowy o sukcesach. Tym bardziej jubileusz czterdziestolecia pracy zawodowej w teatrze. Czy nie ciekawiej jednak porozmawiać o wyzwaniach?
Spotkanie z drugim człowiekiem, podobnie jak teatr, jest ulotne. Nie da się powtórzyć atmosfery i emocji, które rodzą się przy każdym kolejnym pytaniu, a właściwie każdej kolejnej odpowiedzi. Co jednak zrobić, gdy rozmowa się nie nagra?
Pierwsza myśl - tragedia. Wstyd przed redakcją, ale przede wszystkim przed bohaterem rozmowy. Bo poza osobistą radością spotkania, jest poczucie obowiązku i odpowiedzialności za rozmówcę i poświęcony czas. Można jednak przekuć tragedię, idealnie wpisującą się w czas pandemii, w naturalny bieg nieprzewidzianych sytuacji. Wypadek przy pracy, z którym trzeba sobie poradzić.
Z Krzysztofem Babickim spotykam się średnio co pięć lat. Najpierw w 2011 roku przy okazji objęcia Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. Kolejny raz przed premierą „Nabucco” Giuseppe Verdiego w Operze Bałtyckiej. I teraz, w 2021 roku, na koniec rzeczonego jubileuszu.
Spotkanie tradycyjnie w gabinecie dyrektora, w siedzibie Teatru na ulicy Bema 26. Jubilata zastaję w sekretariacie. Przerywam mu żywiołową rozmowa z pracownikami. Tradycyjnie z uśmiechem zaprasza do gabinetu. Tam wciąż mnóstwo książek, pokaźne archiwum „Dialogu” i nowość - telewizor z podglądem tego co dzieje się na scenie. Aktorzy pomimo pandemii próbują „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk w reżyserii Jacka Bały. Teatr utrzymuje rytm normalnej pracy. Premiera zaplanowana na pierwszy kwartał 2021 roku.
O sukcesach Krzysztofa Babickiego bardzo łatwo rozmawiać, a gdy sam zaznacza, że pomimo czterdziestolecia wciąż dużo pamięta, sytuacja wydaje się wręcz wymarzona. Tym razem postanawiam skupić się nie na laurach i gromkich brawach. Raczej chciałbym na wyzwaniach. Bo przecież na tak długiej drodze musiało być ich sporo i zapewne nierzadko odciskały piętno na barwnej karierze.
- Przekonanie ojca do teatru nie było tym największym wyzwaniem. Właściwie jakoś przyjął moją decyzję. Gorzej było z polonistyką, którą studiowałem jako pierwszą - przyznaje.
Miłość do teatru ściśle powiązana jest z rodzicami. To oni zarazili małego Krzysia magią sceny. Ojciec, jako lekarz, miał miejsce na każdym spektaklu w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Zawsze ktoś ze służb medycznych musiał być obecny na widowni. Był więc i on, w zastępstwie mamy, która nie chciała po raz kolejny oglądać tych samych produkcji. A że rodzinny dom znajdował się tuż obok, na ulicy Mariackiej, to właściwie obecny był na każdej nowej sztuce. Łącznie z „Ulissesem” w reżyserii Zygmunta Hübnera z Haliną Winiarską, która będzie w niedalekiej przyszłości jego aktorką.
Ojciec widząc rodzącą się pasję powtarzał: „Pamiętaj, że wielu pisarzy było lekarzami. Chociażby Michaił Bułhakow. Skończ więc najpierw medycynę, a potem zajmij się teatrem”.
Babicki postawił jednak na swoim, a ojca przekonał pierwszymi sukcesami. Wraz ze Studenckim Teatrem Jedynka, którego był współzałożycielem i szefem, zdobył sporo nagród na ogólnopolskich festiwalach. Ojcowska przepustka była więc tylko formalnością, a tym samym obrana droga - Wydział Filologii Polskiej na Uniwersytecie Gdańskim, a następnie Wydział Reżyserii krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej - nie stanowiły w rodzinie powodu do sporów. Rodzice nie mieli już żadnych argumentów aby odwrócić bieg zdarzeń. Medycynę ukończyła siostra.
Obycie ze sceną z czasów szkolnych utwierdziło Babickiego w przekonaniu, że teatr jest jego miejscem. Nie był świadomy wszystkich prawideł sztuki związanych z profesjonalnym zawodem, ale doświadczenia z młodości sprawiły, że stawianie pierwszych kroków było łatwiejsze. W dodatku w tamtym czasie krakowski teatr i szkoła otwierały drzwi do pracy z największymi nazwiskami: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Krystyna Skuszanka, Stanisław Igar, Jerzy Krasowski, Jan Maciejowski, Bohdan Korzeniewski, Jan Nowicki, Zygmunt Hübner czy Tadeusz Kantor. Dyrektor do dzisiaj nie zapomina też o profesorach, jeszcze z Uniwersytetu Gdańskiego, który dopiero budował swoją pozycję, a dzięki temu współpracował z kadrą z całego kraju. Tym samym na zajęciach pojawiała się Maria Janion czy ulubiona profesor Irena Sławińska, z którą nawiązał ponownie kontakt podczas dyrekcji w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy.
Do spotkań z wybitnymi postaciami miał zresztą wyjątkowe szczęście. Już podczas studiów w Gdańsku, które ukończył w trzy i pół roku, na jego przedstawieniach pojawiał się ówczesny dyrektor Wybrzeża, Stanisław Hebanowski, a wraz z nim aktor Florian Staniewski czy należący do Rady Artystycznej teatru Ryszard Major. Jedynka wystawiła w tamtym czasie „Odejście głodomora” według dramatu Tadeusza Różewicza, „Diagnozę” w oparciu o poezję Leszka Moczulskiego i prozę Tadeusza Konwickiego oraz „Odzyskać przepłakane lata”. Ten ostatni spektakl nawiązywał do „Małej Apokalipsy” Konwickiego i podobnie jak pozostałe, nagradzany był na festiwalach.
- Do dzisiaj jestem ogromnym zwolennikiem teatrów szkolnych i studenckich. Uważam, że takie pierwsze doświadczenia bardzo mocno kształtują człowieka i ułatwiają start w tym zawodzie. Oczywiście niezbędna jest dalsza edukacja, która pozwala porzucić etykietę teatru amatorskiego - podkreśla. Tak też się stało w jego przypadku. Nigdy jednak nie zapomniał o swoich korzeniach.
Podczas zajęć, pełniąc funkcję asystenta reżysera, szybko przekonał się, że nie zna teatru od kulis. Miejsca, w którym rozgrywają się radości i dramaty, problemy techniczne, ale też czyha sporo niebezpieczeństw, które przy małej nieuwadze mogą zniweczyć powodzenie produkcji.
Pierwsze zawodowe sukcesy przyszły bardzo szybko. Chciałoby się powiedzieć - za szybko. Babicki już w 1984 roku miał na koncie prestiżową Nagrodę im. Konrada Swinarskiego, którą od 1976 roku przyznaje miesięcznik „Teatr”. Zdobył to wyróżnienie przed Krystianem Lupą czy swoim mistrzem Zygmuntem Hübnerem. Nagrodzony został za cały sezon, w sumie aż za cztery przedstawienia: „Z życia glist” Pera Olova Enquista w Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, „Już prawie nic” według Jerzego Andrzejewskiego, „Pułapka” Tadeusza Różewicza w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku i „Irydion” Zygmunta Krasińskiego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Taki był początek - Babicki reżyserował wszędzie. Miał etat w Gdańsku, pół etatu w Krakowie.
- Pieniędzy z tego nie było - zaznacza po latach. Była za to ogromna satysfakcja, szybki wzrost na giełdzie teatralnych nazwisk i propozycje z zagranicy.
Wiele zawdzięcza dwóm Stanisławom - Radwanowi, który zaufał mu w Krakowie, i Michalskiemu, który był jego pierwszym dyrektorem. Przyjął go do pracy w Teatrze Wybrzeże w 1982 roku i dał pełną wolność. „Zgodziłem się, bo to bardzo dobrze wykształcony i solidnie przygotowany do zawodu reżyser. Władający obcymi językami, miał koneksje i dobre kontakty z zagranicznymi teatrami. Ja się nim zachwyciłem, widziałem, że w swoich przedstawieniach potrafi zadawać pytania. I choć nie zawsze przecież można znaleźć na nie odpowiedź, to ważna była ich jakość”* - mówił wiele lat po zakończeniu współpracy o Babickim.
Michalski był jego dyrektorem i aktorem. Wspólnie objechali pół świata. Z „Wiśniowym sadem” Antoniego Czechowa, „Caligulą” Alberta Camusa czy „Troilusem i Kressydą” Williama Szekspira wystąpili na wielu międzynarodowych festiwalach, między innymi na Węgrzech, w Finlandii, Francji, Niemczech, Rosji czy Korei Południowej.
Zagraniczne wyjazdy nie wiązały się tylko z udziałem w festiwalu. Krajowe sukcesy Babickiego zaowocowały zaproszeniem do reżyserii w zachodnich teatrach. Po „Pułapce” Tadeusza Różewicza z 1984 roku otrzymał propozycję reżyserii „Białego małżeństwa” w Turku, Niemców zachwycił z kolei „Wallenstein” Friedricha Schillera, co w rezultacie zaprowadziło go w 1988 roku na scenę Teatru Narodowego w Mannheim, gdzie wyreżyserował „Don Carlosa”.
Wyjazd na zachód spowodował, że na pewien czas Babicki wypadł z polskiego obiegu. Był zresztą za to krytykowany, jak sam zaznacza - zazwyczaj słusznie, nawet przez Jacka Sieradzkiego, który zatytułował swój tekst w „Dialogu”: „Babicki przed zadyszką”. Ale taka lekcja była mu potrzebna - nauczyła pokory, higieny pracy, pozwoliła ustawić wszystko na odpowiednich torach i w odpowiednich proporcjach.
Po powrocie z zagranicznych wojaży wciąż reżyserował. W sumie przez ponad 20 lat był na etacie w Wybrzeżu. Wciąż kursował między Gdańskiem, Katowicami i Lublinem. Tam w 2000 roku osiadł na dłużej, prowadząc z ogromnymi sukcesami Teatr im. Juliusza Osterwy. Z frekwencji sięgającej w momencie objęcia stanowiska kilkunastu procent, udało mu się zbudować teatr wyprzedanych spektakli. Nie był jednak nigdy zwolennikiem mód i trendów.
- Teatr robię dla publiczności. Nie pod festiwal czy dobrą recenzję. Zresztą z każdej festiwalowej nagrody dla samego teatru za wiele nie wynika. Może wydać się to wręcz absurdalne, ale laury nie sprawiają, że po powrocie nagle brakuje biletów w kasie. Na zaufanie i uwielbienie widzów trzeba pracować latami na miejscu, w teatrze - zaznacza.
Zdania nie zmienił prowadząc scenę w Gdyni. Tu też udało się podnieść teatr z marazmu i bardzo niskiej frekwencji. Podczas poprzedniej rozmowy na moment przed moim przyjście dyrektorowi przekazane zostały raporty kasowe. „Proszę spojrzeć, 90% sprzedanych biletów! I tak jest od wielu miesięcy” - witał mnie z nieskrywaną radością.
Przez pięć lat nic się nie zmieniło i gdyby nie pandemia, każda kolejna premiera w Miejskim szła by przy komplecie widowni. Chociaż początki nie były takie łatwe.
- Nie mam wątpliwości, że poza doborem odpowiedniego repertuaru, bardzo pomógł nam Dar Pomorza. Wyjście w przestrzeń miasta. Oryginalny, wręcz symboliczny dla mieszkańców obiekt, przyciągnął do nas nowych widzów. Stał się też doskonałą platformą reklamową - wyznaje.
Pomysły wyjścia z teatru stosuje zresztą od dawna. Podobnym kluczem zrealizował w 2000 roku „Wróżby kumaka” Güntera Grassa. Spektakl wystawiono we Wrzeszczu – w dzielnicy, w której mieszkał noblista i wbrew prognozom, że uda się zagrać to przedstawienie kilka razy, w sumie obecne było na afiszu przez dwa lata.
Sam przyznaje jednak, że nie zna przepisu na repertuarowy sukces. Stosuje prawdziwy płodozmian: Szekspir, Bułhakow, Pasolini, Słowacki, Gombrowicz, Allen, Conney. Wbrew pozorom w Miejskim przeważa dramat. Nie brakuje komedii, ale jest ich zdecydowanie mniej.
- Nie wierzę dyrektorom, którzy mówią, że wiedzą jakie tytuły powinny pojawić się na afiszu, aby przyciągnąć widownię. To jest niemożliwe. Zbyt wiele razy w mojej karierze okazywało się, że murowany hit schodził z afisza po kilku pokazach, a to, co wydawało się trudne i nieprzystępne, grane było przy pełnej widowni.
Babicki nie boi się jednak eksperymentów. Lubi być wyrwany ze strefy komfortu. Stara się sięgać po teksty, które są dla niego wyzwaniem.
- Tak zapewne będzie z tekstem, który właśnie mam na biurku - pokazuje scenariusz „Znaczy kapitan” Pawła Huelle na podstawie Karola Olgierda Borchardta. - Coraz więcej myślę o tym materiale. Na pewno z racji historii, która rozgrywa się na wielu planach, muszę postawić na umowną scenografię, raczej z wykorzystaniem nowoczesnych środków. I taki tekst stanowi dla mnie wyzwanie. Sprawia, że nie przestaję o nim myśleć - podkreśla.
Takich odkryć dostarczają mu również aktorzy. Ciągle poszukuje nowych, młodych adeptów sztuki.
- Jeżdżę na dyplomy do szkół aktorskich. Rzadko jednak obserwuje pokazy premierowe. Nie od dziś wiadomo, że pierwszy pokaz jest tym najgorszym - zaznacza z uśmiechem. - W ostatnich latach rozpocząłem współpracę z absolwentami szkół z Wrocławia, Łodzi i Gdyni. Szybkie wejście na scenę w teatrze repertuarowym dla aktora jest najlepszym sposobem nauki zawodu - dodaje.
Jednocześnie zaznacza, że zawsze miał opory przed studentami Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni.
- Nie dlatego, że nie lubię musicalu, ale zawsze wydawało mi się, że kształcenie do musicalu i dramatu jest diametralnie różne. I nagle olśnienie, odkrycie. Gdy zobaczyłem w dyplomie Weronikę Nawieśniak, zachwyciłem się. Od razu zaproponowałem jej etat w naszym teatrze.
Młodzi mają w teatrze Babickiego sporo do grania. Nawieśniak, Agnieszka Bała, Martyna Matoliniec czy Krzysztof Berendt często obsadzani są w głównych rolach.
- W ostatnich miesiącach stanowią trzon obsady kilku spektakli, ale oczywiście nie byłoby ich sukcesu bez wsparcia całego zespołu, starszych kolegów - dodaje.
Dyrektor stawia na różnorodny zespół, repertuar i zestaw twórców, stąd też kilka młodych nazwisk wśród reżyserów, np. Rafał Szumski odpowiedzialny za „Trzech muszkieterów".
- Nigdy nie miałem z tym problemów. Zresztą sam tego doświadczyłem już jako dojrzały reżyser w Wybrzeżu, za Macieja Nowaka, który pomimo różnić w podejściu do teatru nie miał problemów aby zaproponować mi reżyserię - wspomina. W tamtym czasie zrealizował m.in. „Parawany” Jeana Geneta, „Demokrację” Michaela Frayna i „Don Carlosa” Fryderyka Schillera. Chociaż z poprzednikiem Nowaka, Krzysztofem Nazarem, nie było Babickiemu po drodze. Stąd też kilkuletnia przerwa we współpracy z Wybrzeżem.
Babicki długo miga się od odpowiedzi na pytanie, czy bliżej mu do teatralnego tyrana czy człowieka „do rany przyłóż”. Prosi aby pytać aktorów. Po chwili odpowiada:
- Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie jestem typem tyrana. Kilka razy zdarzyło mi się rozstać z aktorem w trakcie pracy nad spektaklem, ale to skrajne przypadki. Gdy widzę nić porozumienia i zaangażowanie, to nie ma żadnego problemu. Zresztą wysiłek leży po obu stronach. Ja muszę aktora otworzyć, słuchać, reagować na jego obawy i radości. Tylko wtedy możliwy jest dialog. Bez niego nie uda się zbudować roli, stworzyć spektaklu - zaznacza.
Nie widzi znaczących różnic pomiędzy pokoleniem młodych dzisiaj a czterdzieści lat temu.
- Aktor bez pasji zawsze jest na straconej pozycji. Jeżeli ktoś nie ma błysku w oku w trakcie studiów, to potem już tego nie nadrobi - stanowczo podkreśla. - Jeżeli miałbym wskazać jakieś różnice, to wydaje mi się, że dzisiaj młodzi mają łatwiej. Z wielu powodów. Przede wszystkim dostępu do informacji. Każdą próbę można sobie nagrać i potem powrócić do niej w domu. Praca nad rolą jest przez to łatwiejsza. Ale z drugiej strony - życie teatralne zabił pęd codzienności. Kiedyś wszystko kończyło się w teatralnym bufecie. Była jedna kolejka z Gdańska do Gdyni. Jak się na nią spóźniłeś to siedziałeś z kolegami do późnych godzin nocnych, często się piło. Dzisiaj każdy ma mnóstwo obowiązków, życie prywatne. I samochód! Kiedyś samochód miał tylko dyrektor teatru i to małą syrenkę - dodaje z uśmiechem. - A! No i papierosy! Kiedyś wszyscy palili. Nie cierpiałem momentu prób czytanych, bo długa sala w Wybrzeżu była wypełniona dymem. Duszącym dymem papierosów. Modliłem się aby szybko wejść na scenę gdzie nie można było palić - wspomina.
Babicki żyje teatrem. To pasja, nie tylko na pełen etat, ale każdą wolną minutę.
- Dopóki teatr budzi emocje jest sens ten teatr robić. Ja muszę czuć wyzwania. I to mnie motywuje do pracy.
Jest jednak taki czas w roku, kiedy teatr schodzi na drugi plan, a właściwie przestaje istniej. Jeden, jedyny raz.
- We wrześniu wyjeżdżam na dwa tygodnie w polskie góry. Od kilku lat spędzam ten czas z siostrzeńcem. Zdobywamy kolejne szczyty, rozmawiamy i myślmy tylko o tym, co przed nami - pogoda, odpowiedni strój, bezpieczne wejście i zejście. Te dwa tygodnie pozwalają mi wyłączyć się i naładować akumulatory. Potem znowu wracam do codzienności. Tak jest w tym zawodzie, że nawet czytając prozę czy poezję człowiek myśli o tym, jak można by to przełożyć na język teatru. Praca na pełen etat, dwadzieścia cztery godziny na dobę - przyznaje.
W 2011 roku w wywiadzie dla Lubelskiego Informatora Kulturalnego mówił: „Jeszcze rok i wrócę do zawodu wolnego reżysera, który odpowiada mi najbardziej. Po propozycji prezydenta Szczurka zmieniłem zdanie. Pokusę stanowił również projekt nowego teatru w Gdyni. Właśnie w takim budynku chciałbym zakończyć za dziesięć lat karierę dyrekcyjną: jest otwarty na morze, Skwer Kościuszki, przed nim rzeźba Mitoraja...”.
Minęła dekada w Gdyni. Widownia pełna, kolejne premiery w przygotowaniu. Na nową siedzibę jeszcze przyjdzie nam poczekać. Można więc dopisać ją do listy wyzwań, które wciąż jeszcze stoją przed Krzysztofem Babickim.
*B. Kanold, Michalski, taki jestem!, Gdańsk 2006, str. 115