„Na całe życie” Paola Costelli i Paola Genovese’a w reż. Wojciecha Malajkata w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Dariusz Pawłowski w „Dzienniku Łódzkim”.
Wojciech Malajkat przygotował dla łódzkiego Teatru Powszechnego bardzo udaną adaptację scenariusza Paolo Costelli. Mniej skuteczny okazał się jako reżyser.
Prapremierowy spektakl „Na całe życie” - teatralna adaptacja scenariusza włoskiego autora Paolo Costelli do filmu „(Nie)długo i szczęśliwie” - to ważna próba wykazania, czym może być dzisiejsza komedia, nie mająca ambicji dorównywania sztukom Szekspira, ale zarazem zrywająca ze schlebianiem gustom widzów wychowanych na rodzimych współczesnych kabaretach.
To praca wykraczająca poza gatunkowe ramy, nie mająca nic wspólnego ze slapstickiem czy farsą, czytelnie, przystępnie i w sposób dotykający doświadczeń jak najliczniejszej grupy odbiorców podejmująca na poważnie (i dlatego właśnie zabawnie) temat związków, których usankcjonowaną formą ma być małżeństwo. Okoliczności zatem, których niemal każdy przynajmniej raz popróbował (z rozmaitymi efektami) oraz które niezmiennie, pod każdą szerokością geograficzną przekonują, iż śmieszne jest zarazem to, co dramatyczne, i odwrotnie.
Paolo Costella zgrabnie, z wyczuciem i południową czułością dla życia splótł i zrównoważył elementy komedii i dramatu; Wojciech Malajkat natomiast - przystosowując scenariusz do potrzeb teatralnej sceny - rezygnując, co zrozumiałe, z filmowej obfitości, zachował i wydobył istotę tej opowieści, jej wyrazistość, uniwersalność i przesłanie tym bardziej godne refleksji, że wciąż nie możemy się odnaleźć z tym, czego o sobie i swoich relacjach dowiedzieliśmy się podczas przymusowej, pandemicznej izolacji.
Punkt wyjścia dla scenicznej historii jest niecodzienny. Oto kilka par dowiaduje się, że ich małżeństwa są nieważne, ponieważ udzielający sakramentu ksiądz, księdzem nie był. W kapłana wcielił się oszust, przebieraniec, któremu powiodła się sztuka udawania duchownego. Teraz, niedawni małżonkowie, stają przed dylematem: naprawić formalny błąd i ponownie stanąć przed ołtarzem, czy też wykorzystać niespodziewaną sytuację, by jeszcze raz zastanowić się nad dokonanym przed laty wyborem. Paradoksalnie niezręczna, godna wykpienia sytuacja, a przecież przed jakże dociekliwymi pytaniami stawiająca indywidualnie każdą z osób na widowni: czy to w związku pozostającą, czy o nim myślącą, czy leczącą po takowym rany.
Wojciech Malajkat, mając dobrze napisany tekst, aż tak badawczym, niuansującym poszczególne płaszczyzny tej historii reżyserem się nie okazał. Skoncentrowany raczej na technicznych rozwiązaniach poszczególnych scen, pozostawił aktorów w dużej mierze samych sobie z ich interpretacjami postaci i zawartych w nich emocjami. Przedstawienie do pewnego stopnia „wyreżyserowała” inteligentnie pomyślana, na filmowy, poklatkowy sposób dzieląca kolejne sekwencje scenografia Wojciecha Stefaniaka. Wojciech Malajkat wypełnił ją rytmem, ustawieniem wejść i wyjść aktorów, ich łącznością z widownią, w mniejszym zakresie napięciem, głębią, zróżnicowaniem duchowego sprzężenia bohaterów dramatu.
W tej sytuacji aktorzy ratunku poszukali we własnych spostrzeżeniach i umiejętnościach. Wystarczyły doświadczenie i naturalność, by „zbudować” na krótko pojawiające się postacie Karoliny Łukaszewicz, Magdy Zając i Andrzeja Jakubasa; należało dodać nieco tkliwości, by mieć rodziców kochających miłością wypróbowaną w czynach, jakich zaproponowali Jan Wojciech Poradowski i Ewa Sonnenburg (ładny monolog o zachowaniu siebie w partnerstwie - szkoda, że wyreżyserowany tak, iż wygłaszany „tylko” do publiczności). Pyszny, energetyczny epizod ma Barbara Lauks, pokazujący jak wolność rodzica może mieć przygniatający wpływ na dojrzewanie dziecka i jego postawę w dorosłości.
Znakomite są panie - Marta Jarczewska, Aleksandra Bogulewska, Małgorzata Goździk, Paulina Nadel, Marta Maria Wiśniewska. Każda inna, każda przejmująco szczera w opowiadaniu historii swojej bohaterki, każda z przynajmniej jedną dojmującą sceną, każda zostawiająca poruszającą namiętność: od walki o utrzymanie uczucia, przez konieczność samodzielnej pracy nad przyszłością związku z „mammone”, czy ogrzewanie własnego chłodu poprzez dodawanie do stabilizacji miłości podniecenia zdradą lub złość na bycie z kimś, która nie przeradza się w akceptację rozstania, po odrzucenie, które musi się zamienić w siłę.
Więcej barwy przydałoby się panom - Sebastian Jasnoch, Jakub Kryształ i Michał Lacheta kapitulują wobec mocy swoich scenicznych partnerek, jedynie Jakub Wieczorek podejmuje rywalizację, ale już głos i warunki doskonale współgrające z jego bohaterem, dają mu w tym przypadku pewne przywileje. Na finał dostaniemy jeszcze we wprowadzającym iście włoski klimat materiale filmowym (zrealizowanym w Kościele Środowisk Twórczych) w zabawnej roli i samego Wojciecha Malajkata, by przekonać się, jak jednak procentuje u widzów wypracowana przez zawodowy dorobek popularność...
Spektakl jest lepiej zagrany niż wyreżyserowany, pragnień aktorów nie udało się scementować w precyzyjną, wielowarstwową, potoczystą całość. Nie zmienia to faktu, że otrzymaliśmy komedię inteligentną, co na naszych scenach i w kinie nie jest oczywistością. Dla Polskiego Centrum Komedii to droga, by z takiego myślenia uczynić wymóg Powszechny.