EN

4.10.2021, 11:29 Wersja do druku

Diabeł w Gdyni czuje się coraz lepiej

"Mistrz i Małgorzata" wg Michaiła Bułhakowa w reż. Janusza Józefowicza w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.

fot. Rzemieślnik Światła/mat. teatru

Co by się nie działo, teatr musi grać

Bilety wykupione do stycznia włącznie i owacje na stojąco świadczą o sukcesie najnowszej premiery na Dużej Scenie Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. To ważne, bo Muzyk przeżył pandemię najdotkliwiej i możliwość grania na Dużej Scenie przy kompletach to lepsze niż potrójna szczepionka. Oglądaniu prawie pełnego zespołu po tak długiej przerwie towarzyszyło wzruszenie – takie inne, nierozpoznane do końca, śródpandemiczne. Z radością zanotowałem, że aktorzy nie „zardzewieli”, nieprzerwanie przez ponad trzy godziny trwała transmisja dobrej energii ze sceny do zmysłów spektatorskich. To nie tylko profesjonalizm, to coś jeszcze – nie wiem na razie co (uśmiech).

„Mistrza i Małgorzatę” (dalej: „MiM”) próbowano na ekranie i scenie już zaskakująco wiele razy, dzieł z różnych dziedzin sztuki powstałych z inspiracji nie sposób policzyć. (...)

Muzycznie nawet Nowy Teatr w Słupsku przed Dominikiem Nowakiem potwierdzając okrutnie, jak trudne to zadanie. O „MiM” napisano już wszystko, wiemy jak złożona to powieść i opowieść, jak wielowątkowa i wyjątkowa oraz że trzeba z wielkim bólem ciąć, jeśli nie robimy serialu. Z bólem, bo tak wiele jest pięknych i smacznych scen, że rezygnacja z każdej z nich to strata jakiejś przyprawy grożąca utratą smaku całości.

Gdyński przebieg to oczywiście wybór, ale stajemy na najważniejszych, węzłowych stacjach. Widz niezaznajomiony z pierwowzorem literackim rozpoczyna podróż nie na Patriarszych Prudach, ale w Pałacu Heroda Wielkiego, jednak libretto Jurija Riaszencewa prowadzi go wartkim strumieniem wydarzeń we właściwym kierunku. Wybrzmiewają nieśmiertelne kwestie (jesiotr drugiej świeżości, rękopisy nie płoną, czysty spirytus dla dam). Janusz Józefowicz poradził sobie z jedną z najtrudniejszych scen, czyli pokazem czarnej magii w Varietes. Najbardziej zabrakło mi „Morza przesławnego” w klinice profesora Strawińskiego i większego wyeksponowania postaci centuriona, chociażby wypowiadania: „centurion Marek Szczurza Śmierć”. Pewnie za bardzo jestem przywiązany do powieści, ale rozumiem, że ciąć trzeba.

Premiery na Dużej Scenie są swoistym przeglądem wojska oraz informacją o aktualnych hierarchiach w Muzyku, zdarzają się odkrycia i niespodzianki. Tytułowa para udźwignęła ciężar całości, duety w wykonaniu Beaty Kępy i Jakuba Brucheisera należały do najlepszych wokalnie fragmentów prezentacji. Krzysztof Kowalski uwiarygodnił dylematy Piłata, cieszy rozwój tego utalentowanego wokalisty. Iwan Bezdomny to jedna z najważniejszych i najtrudniejszych postaci, Mateusz Deskiewicz znalazł adekwatne środki do wyrażenia jego obecności na styku świata rzeczywistego i fantastycznego. Najbardziej ze świty Wolanda spodobał mi się Azazello w wykonaniu Aleksego Perskiego. Wystarczy zdjąć okulary oraz obowiązek konferansjerki i mamy kreację (uśmiech). A już na serio: Perski pokazał ogromne możliwości, jego Azazello jest przesmaczny – czekam na następne kreacje! Kiedy od wielu lat niezmiennie i po raz kolejny podziwiam sprawność Tomasza Więcka, wpadam szybko z zazdrości w depresję – Więcek to jakiś *** Dorian Grey!

Drugi akt zaczyna się absolutną petardą – song Mateusza Lewity w wykonaniu Krzysztofa Wojciechowskiego to najlepszy numer całego spektaklu. Jestem pewien, że gdyby Wojciechowski wybrał karierę muzyczną, polski metal zyskałby niesamowite gardło i poszalałoby się na jego koncertach – wiatraki w pogotowiu, jeszcze nie jest za późno (uśmiech).

…Więc kimże w końcu jesteś?

– Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro.


J.W. Goethe, Faust

Diabelską świtą godnie zarządzał Robert Gonera. Woland to najważniejsza postać arcydzieła Bułhakowa, budując postać Szatana Gonera nie spieszy się, jest arystokratyczny, wyniosły i obowiązkowo lekko zmęczony, bo przecież bycie arystokratą od początku świata niezwykle męczy (uśmiech).

Nie dowidzi, nie dosłyszy i wszystkiego się czepia, czyli nietoperz

fot. Rzemieślnik Światła/mat. teatru

Nie pytałem się, kto ostatecznie wpadł na pomysł premiery 11 września, ale z pewnością diabeł zamachał ogonem, gdy wybrano rocznicę ataku terrorystycznego. Spektakl, jak każdy, nad którym prace rozpoczęto przed pandemią, jest naznaczony. Przygotowania, przerwy, niepewność, ulatnianie się i odzyskiwanie energii – to wszystko z pewnością nie pomagało, ale czy zdecydowało o ostatecznym kształcie scenicznym?

„Opera za trzy grosze” i późniejsza „Lalka” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka przekonały mnie bezpowrotnie, że musical może być nie tylko rozrywką. Wiem też, że zarażonych taką opinią jest wokół Muzyka spora grupka, bo gdyński teatr od czasu do czasu nam o tym arcydzielnie przypominał. Wtajemniczeni mogą powiedzieć, że Józefowicz przy Kościelniaku to jesiotr drugiej świeżości, ale ja nie będę tak okrutny, choć „MiM” Józefowicza i Stokłosy mnie nie zachwycił.

Bardzo rozczarowała mnie choreografia. Większość zbiorówek zrobiona jest „na aferę”. To określenie z piłki nożnej na sytuację, gdy drużyna atakująca nie ma pomysłu na zdobycie gola i wrzuca piłkę na pole karne z nadzieją, że coś z tego wyjdzie. Jak pokazać stalinizm? Da-waj wielgachny portret Iosifa Wissarionowicza w centrum a na jego tle milionpięćsetstodziewięćset postaci w ruchu. Zasłońmy to czerwonymi flagami, wrzućmy „Aurorę” i statystów w pasiakach – że łagry były. I beznadziejne filmiki z epoki po bokach, że to Moskwa. Zamiast potęgi obrazu powstał bałagan. Pojawiające się jako „ożywiający” przerywnik Czastuszki nie przekonały mnie tym bardziej, że nie rozumiałem większości słów w śpiewach grupowych. Do zrobienia są tak naprawdę także światła, wiele scen nie tylko nie ma koncepcji, ale jest po prostu niedoświetlona.

Niestety zawiódł także Janusz Stokłosa. Jego muzyka jest chyba, rzekłbym empatycznie, zbyt ambitna. W prawie każdym numerze dzieje się tak dużo, że ginie główny motyw, przez co stracona została szansa na ukazanie czasów i miejsc w sposób rozpoznawalny i wyjątkowy. Mimo wielkich starań nie zapamiętałem żadnej melodii, nic nie nuciłem pod nosem wychodząc z gmachu teatru.

Osobne miejsce zajmują scenografia i wizualizacje. Jest w przebiegu jeden moment, który dawał nadzieję: to krótki filmik na gdyńskim bulwarze. Dżizas – Józefowicz poszedł w ślady Wajdy, który w 1972 roku osadził wątek jerozolimski „MiM” we współczesności! Nadzieja trwała tylko kilkadziesiąt sekund, po tym czasie sytuacja wróciła do „normy”.

Wizualizacje i scenografia, gdy przypomnimy sobie, że reżyser jest prekursorem nowinek technologicznych w musicalu, wprawiają w przygnębienie. Całość jest po prostu fastrygowana, to spektakl niedokończony.

Mam nadzieję, że po zdjęciu fastrygi ekipa Janusza Józefowicza zrobi wszystko jak należy, znajdzie pomysły na drugi akt i dopracuje detale. Realizacja takiej produkcji jak „MiM” w Teatrze Muzycznym w Gdyni to po prostu wielka budowa, a pandemia to nie jest najlepszy czas na wielkie produkcje. Do trudności obiektywnych dochodzą nieoczekiwane, związane z tym czasem przeklętym, który podciął skrzydła niejednemu artyście.

Musical jest dla wielu przede wszystkim rozrywką i gdyński „MiM” spełnia te oczekiwania, widzowie bawią się dobrze i owacje na stojąco nie są wymuszone. Musical, jak wielokrotnie udowodnił to gdyński Muzyk, może być też sztuką, ale do tego potrzeba artysty. Spektakl broni się „rozrywkowo” dzięki wysokim umiejętnościom technicznym zespołu, ale koniecznie należy powalczyć o sensy i metafizykę, bo niewiele jest lepszych do tego okazji niż „MiM”. Brakuje także interpretacji, szczególnie w obecnym czasie jest to tak ważne. Rozważania o dobru i złu coraz częściej materializują sią na naszych oczach okrutnie.

Tak, przeniesienie na scenę „MiM” w roku 2021 potrzebuje nie lada artysty i wizjonera. Tylko czy Janusz Józefowicz jest jeszcze artystą? Czy płonie w nim jeszcze ogień?

Tytuł oryginalny

Diabeł w Gdyni czuje się coraz lepiej

Źródło:

Gazeta Świętojańska online
Link do źródła