„Depesze” w reż. Marty Zalewskiej w Teatrze Rampa w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Już o Depeszach pisałem – cały zresztą w skowronkach, a teraz mamy do czynienia z jego wersją 2.0, znakomitą klubową wersję tegoż przedsięwzięcia (które stało się ofiarą własnego sukcesu, bo wyprzedawało się w mgnieniu oka), zupełnie rozsądnie przeniesiono na dużą scenę. Niestety – nie wszystko wyszło, jakby coś było lost in translation.
W pierwszym akcie mamy hity DM z wizualizacjami, z udziałem aktorów i performerów. Jako zagorzały fan DM patrzyłem na ów koncept z pewnym jednak niedowierzaniem, bo w tejże oprawie wizualnej było coś nie tylko naiwnego czy szkolnego, ale i - nie zawaham się użyć bardzo mocnego słowa – niekoherentnego. Zaprawdę, nie po to wyprawiłem się na Targówek, żeby słuchać nieciekawych niestety aranżacji muzyki zespołu na którym się wychowałem, okraszonych banalnymi rozwiązaniami scenicznymi. Wyszło tak, jakby ta pierwsza część wyszła spod ręki kogoś, komu DM są w najlepszym wypadku obojętni. Wahałem się, czy zostać na akt 2, bufet mnie skusił, zostałem.
I oto wychodzi na scenę Marta Zalewska, wychodzi Marcin Januszkiewicz i – zaczyna się PRAWDZIWY koncert. Taki jak wtedy, tylko - większy, głośniejszy, prawie jak na stadionie. I nieruchawa dotąd publiczność zmienia się z dra Jekylla w mra Hyde’a, zaczyna tańczyć, skandować, pod koniec spektaklu scena zapełnia się Depeszami, śpiewającymi – wraz z jakby awatarem swojego idola - Shake The Disease czy Somebody, o Freelove nawet nie wspomnę, widzę w oczach fanek łzy w oczach, widzę wyraźne poruszenie i entuzjazm na twarzach fanów i ciary są na plecach, no hidden catch, no strings attached, just…
Ten spektakl jest jakby opowieść o dwóch teatrach. W tym pierwszym - trochę nie wiadomo o co chodzi, ale – emocje, które daje drugi, długo nie opadają po w pełni zasłużonej, histerycznej wręcz owacji widowni szczelnie wypełnionej (będącymi w jakże pięknym wieku) fanami zespołu wszech czasów.